Woda - woda w każdej postaci

II Limanowski Ekstremalny Maraton Pieszy KIERAT 2005
Limanowa, 10-12 czerwca 2005 r.

O starcie w maratonie rozgrywanym w Beskidzie Wyspowym zamarzyłem, gdy tylko pomysł jego zorganizowania został rok temu ogłoszony publicznie. Wtedy moje plany startowe były już ściśle określone więc postanowiłem ze startem poczekać do II tegorocznej edycji. Swój udział zgłosiłem zaraz po ukończeniu maratonu na wyspie Wolin. Wkrótce liczba chętnych zaczęła rosnąć lawinowo zaskakując chyba nawet samych organizatorów. Na takie zainteresowanie może liczyć niewiele, głównie posiadających długoletnią tradycję imprez. Jak każdy już wie, ilość uczestników nie wpłynęła wcale na poziom imprezy. Pomimo dużej ich ilości (nie pomogła nawet tragiczna pogoda), każdy mógł liczyć na indywidualne i serdeczne traktowanie. Główna w tym zasługa znanego chyba każdemu uczestnikowi tego typu maratonów Andrzeja Sochonia "Wesołego Jędrusia", pomysłodawcy, budowniczego trasy i sędziego głównego maratonu. Andrzej pomyślał o wszystkim. Nie można też nie docenić gospodarzy regionu, którzy zadbali o to, by jeden z punktów regulaminu brzmiał: "Nie pobiera się wpisowego".

Chcąc wziąć udział w maratonie muszę choć na trochę zsiąść z roweru, z którym rozstaję się tylko sporadycznie, niezależnie od pory roku. Na tydzień przed startem planuję dość symboliczny trening pieszy. Idę po najmniejszej linii oporu, na trening wybieram miejsce niezbyt odległe od miejsca zamieszkania, ale stanowiące jak gdyby namiastkę tego, co czeka mnie podczas maratonu. Ruszam do odległego o 4-5 km wysokiego (ok. 15 m) nasypu kolejowego. Z uporem maniaka przekraczam go w tą i z powrotem ponad 25 razy. Przychodzi mi to z dziwną łatwością, ale nie przyszedłem tu, by zdobywać kondycję (ta jest bez zarzutu) - chcę tylko naciągnąć niektóre z mięśni do długości stosowanej przez piechurów (szczególnie w górach). Po 2,5 godzinach kończę trening myśląc o tym, że podczas Kierata podejść (i zejść) będzie kilkanaście razy więcej.

Przez ostatni tydzień z niepokojem obserwuję zmieniającą się prognozę pogody. Niby rokowania na dzień startu nieustannie zmieniają się, ale stałym elementem pozostają w niej opady. Szczególnie intensywne mają być na kilkanaście godzin przed startem. Nawet gdyby nieoczekiwanie zaczęło świecić słońce, o suchych nogach można tylko pomarzyć.

Kiedy wcześnie rano z Arturem i Bartkiem wyruszamy z Łodzi, niebo jest tylko zachmurzone, w Częstochowie spadają pierwsze krople deszczu, w okolicach Krakowa już leje. Tak będzie przez najbliższe kilkanaście godzin. Koryto niewielkiej rzeczki przepływającej przez Limanową obok bazy maratonu wypełnione niemal po brzegi wodą. Tu małe zaskoczenie, ciągle intensywnie pada, a w ciągu 5 godzin poprzedzających start poziom wody w rzece obniży się prawie o metr. Co tu się działo przed naszym przyjazdem?!? Dopiero podczas zakończenia imprezy dowiadujemy się, że Organizatorzy brali pod uwagę nawet tak dramatyczną dla wszystkich decyzję jak całkowite odwołanie maratonu.

Rejestruję swoje przybycie i rozlokowuję się w hotelu. Próba zwiedzania miasta w strugach padającego nieustannie deszczu kończy się dość szybkim przemoczeniem. Wracam i wykorzystuję dzielące mnie od startu godziny na odpoczynek i sen. Studiuję otrzymaną mapę i obmyślam sposoby pokonania poszczególnych odcinków. Niektóre punkty na mapie połączone są kolorowymi kreskami szlaków turystycznych. Ich pokonanie wydaje się trywialne. Chociaż... pełnię szczęścia burzą nieco dopiski przy niektórych odcinkach "uwaga na słaby stan oznakowania szlaków i/lub niezgodność ich przebiegu z mapą".


Zaraz po starcie do przodu ruszają "biegacze". Na krótko ich zapał złagodzi niewielkie wzniesienie nad rzeką. Później, na prostej asfaltowej dróżce przez pola, po kolei nikną w oddali. Zwarta na początku grupa uczestników maratonu szybko rozciąga się. Grupki i pojedyncze osoby widzę zarówno daleko z przodu, jak i z tyłu. Droga przez pola szybko kończy się, skręcam w prawo i szukam odpowiedniego skrętu do mostka na rzece. Wśród licznych asfaltowych dywaników wybieram ten o kilkadziesiąt/kilkaset metrów zbyt bliski. Trafiam na wąski nadrzeczny pas porośnięty trawą, jest też ścieżka biegnąca wzdłuż rzeki. Jedyny problem to nie dające się ominąć kałuże, zalane spływającą z góry wodą łąki i wysoka ociekająca wodą trawą. Po chwili ten problem mam już za sobą - w butach chlupocze woda, spodnie niemal na całej wysokości ociekają wodą. Wody nie muszę się już obawiać. Mostek, droga przez pola, później porośnięte trawą zbocze. Idący z przodu zawodnicy wskazują prostą drogę do PK1 na myśliwskiej ambonie.

W kilkuosobowej grupce idącej razem na PK2 jest mój rówieśnik Janusz Staroniewicz (dojdziemy razem do PK4), Bartek Gicala (rozstaniemy się dopiero na półmetku), znajomy z maratonu zimowego Jacek Kozłowski, Piotr Gruszkowski i inni.

Opuszczamy PK1 idąc łąkami, później skrótami przez pola (woda spływa całą szerokością zbocza) i dalej drogą trawersującą zbocze Łopienia. Przeskakujemy przez szeroki przy panujących warunkach strumyk. Korygujemy naszą dotychczasową trasę schodząc łąkami w dół. Wreszcie jest i asfaltowa droga. Gdzieś niedaleko skręcimy w prawo i wkrótce dotrzemy prosto na przełącz Rydza-Smigłego, osiągając nasz kolejny cel PK2. Na mapie wszystko jest oczywiste - wręcz dziecinnie łatwe.

Skręcamy, idziemy przez las. Na wątpliwym rozwidleniu dróg idziemy tą mniej rozmytą przez wodę. Nie ma się nawet co zastanawiać, ślady poprzedników utwierdzają nas w wyborze trasy. Mijamy jakieś domostwa ponad lasem, pniemy się ścieżką w górę, później po śladach przez łąki, przedzieramy się przez las. Wreszcie wydostajemy się na grzbiet, trafiamy na utwardzoną drogę, zabudowania, skręcamy w lewo. Pewni siebie mijamy stojącego na progu jakiejś szopy tubylca. Ten nie daje za wygraną, zaczepia nas i pyta dokąd chcemy dojść. "Panowie to zupełnie nie w tym kierunku, już jedną grupę tam skierowałem" i tłumaczy jak powinniśmy dotrzeć na przełęcz. No cóż, dzięki. Pewnie nie będzie dzisiaj narzekał na brak kolejnych "klientów" poszukujących drogi. Po dłuższym marszu i chwilach zawahania odmeldowujemy się u Sędziego Głównego dyżurującego w samochodzie na PK2. Sądząc po niewielkiej ilości osób (26), które były tu przed nami, ten punkt do najłatwiejszych nie należał.

Dla odmiany trasa do pobliskiego PK3 na najwyższym w Beskidzie Wyspowym szczycie Mogielica nie nastręcza trudności nawigacyjnych. Szlak turystyczny łączący przełącz ze szczytem jest zarówno dobrze oznaczony, jak i dobrze "przedeptany" przez turystów. Jedyna trudność to podejście z 700 na 1170 metrów. Bez przerwy pada deszcz, drogami, ścieżkami czy po prostu każdym zagłębieniem lasu spływają potoki wody. Czasami woda płynie całą szerokością drogi, czasami pomiędzy rozrzuconymi luźno kamieniami. Niekiedy tworzy na drogach szerokie (i głębokie) rozlewiska. Tak będzie już przez cały czas trwania maratonu, nawet wtedy, gdy deszcz przestanie padać. Podejście, padający deszcz i pot sprawiają, że powoli zaczynam nasiąkać od góry. Wreszcie jest szczyt i drzewo na szczycie. Jest też stempel przymocowany do drzewa. Na chwile wyciągam kartę startową - jeżeli nie przestanie padać, wkrótce zamieni się w rozmokły, rozlatujący się kawałek papieru. Popełniam błąd, rozgrzany na podejściu pozostaję przez chwilę w rozpiętej kurtce i rozpiętym polarze. Ta chwila całkowicie wystarcza, błyskawicznie robi mi się przeraźliwie zimno. Z przerażeniem myślę o dalszej części rozpoczynającej się dopiero nocy. Czy w takim stanie uda się kontynuować dalszy marsz. Długo zmarznięty w mokrych ciuchach chyba nie wytrzymam.

Krótkie błądzenie w zapadających ciemnościach i wybieramy prawidłową ścieżkę i żółty szlak do dołu. Schodzimy nieosłoniętym, porośniętym trawą zboczem. Rozmyta droga nie pozwala na przyśpieszenie. Nieraz z trudem łapię równowagę na nierównej ścieżce, którą sączy się woda i porozrzucanych przypadkowo kamieniach. Schodzimy coraz niżej, wiatr przycicha a ruch sprawia, że bardzo powoli, ale jednak się rozgrzewam i chłód mija już na zawsze. Idziemy szlakiem biegnącym porośniętym lasem grzbietem górskim. ścieżka wznosi się i opada w sposób dość łagodny. Mijamy kolejne szczyty. Deszcz pada bez przerwy. Otacza nas gęsta mgła, która sprawia, że jeszcze prawie przez godzinę po zachodzie słońca panuje tu półmrok pozwalający swobodnie się poruszać. Kiedy wreszcie wyciągam czołówkę, to tylko pogarsza widoczność. Mgła rozprasza światło diodowe. Widoczność ogranicza się bezpośrednio do tego, co pod nogami - 2-3 metry. Wystarcza, by się nie potknąć i wypatrywać śladów tych, którzy przeszli tu przed nami.

Wychodzimy na większą polanę. Po chwili widzimy z daleka światła czołówek. To kilkoosobowa grupka, która przybyła tu przed nami (wśród nich Grzegorz Łuczko, który mijał mnie na asfaltowej drodze zaraz po starcie). Debatują, w którym miejscu powinien znajdować się poszukiwany "szałas".

Jest nas ok. 10 osób i szkoda nawet przez chwilę stać w miejscu. Zarządzam przeszukiwanie polany. Z kilkoma osobami ruszam ukosem przez porośnięte trawami zbocze. Wkrótce odnajduje się ścieżka, a po kilkudziesięciu metrach w dół - szałas. W szałasie grupa goprowców gotowych do pomocy, ognisko. Wiele osób zatrzymuje się tu na dłużej.

Niby co ja mam tu robić? - wymieniać skarpety? - grzać się przy ognisku? Przy panującej pogodzie, nic z tych rzeczy. Skarpety i tak za moment będą zupełnie mokre, rozgrzany jestem dostatecznie. Stempel na karcie, wpis godziny i ruszam dalej - teraz już tylko z Bartkiem. Bez problemu namawiam go na jak najszybsze opuszczenie gór i dojście do szosy (szlak żółty na południe). Podążanie w kompletnych ciemnościach lasem porastającym góry budzi mój opór i wydaje się nawigacyjnie niebezpieczne. To pozornie tylko najkrótsza droga.

Nie obywa się bez wpadki. Na jednym z zakrętów gubimy szlak (zamiast schodzić w dół trawersujemy zbocze drogą w kierunku wschodnim). Dopiero po dłuższej chwili i dodatkowych setkach metrów stwierdzamy brak szlaku i pomyłkę. No cóż, to są niebezpieczeństwa chodzenia w grupie (nawet dwuosobowej). Żaden z nas - jak sądzę - nie popełniłby tego błędu idąc samotnie. Z przeciwnej strony widzimy poruszające się światełko, a wkrótce jakąś postać. Moje zdziwienie jest całkowite. Skąd w tym miejscu i o tej porze znalazł się uczestnik Kierata - dla mnie pozostaje tajemnicą. Prosi, by powiedzieć mu gdzie się znajduje i w jaki sposób dojść do punktu 4, który my opuściliśmy 15-20 minut temu.

Schodzimy na przełęcz Przysłopek. Do ostatniej chwili nie wiadomo czy widoczna na mapie czarna kreska oznacza leśną dróżkę, gruntową drogę dojazdową do widocznych zabudowań, a może asfalt. Wreszcie jest szeroka gruntowa droga. Nie zastanawiam się nawet, to musi być to. Opadająca w dół droga musi dojść do asfaltu, kierunek też się zgadza. Stan nasiąkniętego wodą podłoża jest idealny do zejścia, amortyzuje kroki, a nie ślizga i nie rozjeżdża się pod butami. Na asfalt wychodzimy w miejscowości Lubomierz. Przez najbliższe 3-4 km Bartek narzuca tempo, a ja z trudnością próbuję dotrzymać mu kroku. Gdzieś po drodze początkowo na krótko, a wkrótce już na zawsze przestaje padać. Koło kościółka w Mszanie Górnej na PK5 dyżur pełni kolejny z sędziów, Tomasz Baranowski (przyjechał by organizować Kierat aż z Gdyni). Jest północ, a przed nami było tu jedynie 16 osób.

Trasa do punktu 6 nie wygląda (na mapie) zachęcająco. Musimy przedostać się polami przez wzgórza oddzielające nas od miejscowości Niedźwiedź - tego obejść się nie da. Na mapie jedynie cienka przerywana linia. W terenie polna droga, spływające koleinami dwa strumyki i przedzielający je pas rozmiękłej gliny, na której ślizgają się nawet najlepsze "traktory". Wkrótce i to się kończy. Idziemy na zachód przez - miejscami tylko - skoszone łąki. Nieco obeschnięte na asfalcie spodnie błyskawicznie nasiąkają wodą. Łąki ciągną się niemal do samej wsi. Poruszanie się utrudniają biegnące w poprzek uskoki oddzielające poszczególne "tarasy" łąk. Kiedyś musiały tu być pola.

Kiedy dochodzimy do pierwszych zabudowań i wiodącej przez wioskę drogi, gdzieś z tyłu zostaje studiujący mapę Bartek. Z przodu migające czerwone światełka. Gdy podchodzę bliżej okazuję się, że to nie jadące przede mną rowery (jak przyszło mi w pierwszej chwili bezsensownie do głowy), ale trójka uczestników Kierata - Michał Frankowski, Dominik Nowak i Marcin Michna. Idziemy szosą przez Niedźwiedź, następnie zielonym szlakiem. Z trudnością próbuję dotrzymać im kroku - szczególnie gdy wdrapujemy się ścieżką przez las. O własnej nawigacji nie mogę w tej sytuacji nawet marzyć. Wreszcie las się kończy, gdzieś w dole widać światła miejscowości, którą minęliśmy. Trwa przedłużające się studiowanie mapy, debaty, gdzie znajduje się krzyż. Zaczyna mnie to irytować, już jeden rzut oka na mapę pozwala stwierdzić, że krzyż znajduje się na rozległym wzgórzu i tam go należy szukać, a my ciągle stoimy na jego zboczu. Wreszcie razem z jednym z piechurów (Dominik?), w pewnej odległości od siebie wdrapujemy się po zboczu z rzadka porośniętym drzewami, a gęsto wysoką mokrą trawą. Wzgórze rzeczywiście jest rozległe, spowite ciemnościami i mgłą. Mój towarzysz widzi coś z lewej strony wzgórza (tak jak na mapie). Kierujemy się w tym kierunku. Kiedy gaszę na chwilę czołówkę ograniczającą widoczność już mam pewność, jesteśmy kilkadziesiąt metrów od wielkiego krzyża i PK6. Stempelek, wpis godziny pobytu i zmuszony jestem do dalszej drogi. Wiem, że w wilgotnym powietrzu i przy silnym wietrze szybko zacznę marznąć. Dominik czeka na napotkanych na szlaku kolegów (oni chyba w dalszym ciągu debatują w miejscu, gdzie ich pozostawiliśmy).

Powoli schodzę niepozorną ścieżką na północ. Idę widoczną na mapie drogą. Dokładnie kontroluję mapę i przebytą trasę. Schodzę z asfaltu, jedna z dróg kończy się w gospodarstwie, druga znika gdzieś między zabudowaniami. Wracam zdezorientowany, próbuję iść asfaltem na wschód. Wracam i dołączam do "mojej" grupy, idziemy w przeciwnym kierunku, tu wkrótce zabudowania też się kończą. Na koniec wracamy w miejsce gdzie byłem na początku. Moi koledzy są odważniejsi wchodzimy na jedno z podwórek, dopiero gdzieś pośrodku widać, że to nie droga dojazdowa a "przelotówka". Tego nie brałem pod uwagę, takich dróg nie spotyka się na nizinach, a ja nie jestem przyzwyczajony, by w środku nocy niepokoić mieszkających tu ludzi.

Teraz idzie już w miarę sprawnie. śliska polna droga i strumienie płynące jej koleinami. Przejście uciążliwe, ale bez problemów nawigacyjnych. Organizatorzy pomyśleli o wszystkim. W wątpliwym nawigacyjnie miejscu zostawiają szarfę wskazująca najkrótszą drogę do gospodarstwa Państwa Sochackich, gdzie umiejscowiony jest PK7. Półmetek osiągamy o godzinie 3:15 (po 10 godzinach i 15 minutach marszu) razem z Michałem, Marcinem, Dominikiem i Bartkiem. Przed nami 12 zawodników. Pierwszy z nich był tu niespełna 4 godziny wcześniej. Idące bezpośrednio przed nami "Morskie Stwory" wyprzedzają nas o 1 godzinę i 17 minut.


Półmetek


Miejsce pod dachem, ciepła herbatka, wygodny fotel i miłe towarzystwo sprawiają, że z trudem ruszamy dalej. Po krótkiej wymianie zdań Bartek postanawia iść najkrótszą drogą przez pola i niewielki grzbiet. Ja (i pozostali) chwilowo mam dosyć ociekającego wodą, błotnistego terenu więc wybieram nieco dłuższą asfaltową drogę przez Mszanę Dolną. Nawet gdy stracę nieco czasu, na płaskim nogi powinny nieco odpocząć. Idziemy pustą przed świtem drogą, opustoszałym jeszcze miastem, przez most nad Mszanką i drugim jej brzegiem. Chowam czołówkę, która przestaje być już potrzebna. Dalej podążamy zielonym szlakiem, drogą przez wioskę, przez most. Droga i szlak nieoczekiwanie kończą się przy kolejnych zabudowaniach, rowem z góry płynie strumyk. Widząc niezdecydowanie pozostałych i zapowiadające się długie studiowanie mapy wychodzę na prowadzenie. Jeszcze przed chwilą byliśmy na szlaku, kierunek na wschód zgadza się z mapą, to musi być tu. Idę po trawie. Kilkadziesiąt metrów wyżej moje przeczucia sprawdzają się - jest widoczna na słupie kolejna zielona kreska - oznaczenie szlaku. Wołam pozostałych niżej kolegów i ruszam już bez wahania przed siebie. Idę wzdłuż rowu którym płynie strumyk świeżo przedeptaną w wysokiej trawie ścieżką. Dopiero wyżej okazuje się, że ów rów wypełniony teraz wodą jest rzadko używaną polną drogą, która zniknęła nam nieoczekiwanie na końcu wioski. Idąc po śladach moich poprzedników, trawersuję porośnięte trawą zbocza, później pole obsadzone ziemniakami. Pozostali bez przekonania podążają gdzieś z tyłu. Wreszcie decydują się wybrać inną wersję zdobywania PK8 na szczycie Ogorzałej. Nie mając 100% pewności, że mam rację, nie próbuję ich nawet przekonywać. Mając w dłoniach GPS-y dadzą sobie doskonale radę. A może to oni mają rację?

Droga, którą idę zagłębia się w lesie, na kamienistym podłożu gdzieniegdzie tylko widać niewyraźnie odciśnięte ślady "traktorów". To wystarcza, by stwierdzić - nasi już tu byli. Dokładnie jak na mapie: szlak skręca łagodnie w lewo, by po chwili dojść do drogi i skręcić w nią w prawo na wschód. Gdzieś w pobliżu, gdzieś przede mną znajduje się cel tego odcinka - szczyt Ogorzałej. Dalej żadnej drogi, czy nawet ścieżki już nie będzie, pozostaje wspinanie "na krechę" dokładnie w górę. Wlekę się omijając powalone drzewa, miejsca porośnięte mokrą trawą, zwisające gałęzie. Co - w chwili wspinaczki -myślę o budowniczym trasy musi pozostać moją tajemnicą. Zbyt wiele tu słów ogólnie uznawanych za obraźliwe. Wreszcie zlany potem jestem na szczycie, a znalezienie tego jedynego w całym lesie drzewa nie okazuje się zadaniem tak trudnym, jak wynikałoby z lakonicznego opisu "drzewo pod szczytem". Osiągam szczyt Ogorzałej. Osiągam też szczyt swoich możliwości. Jestem tu 13 kolejnym zawodnikiem, później będzie już tylko gorzej. Kiedy emocje opadną docenię i super ułożoną trasę i niebanalne, przemyślane umiejscowienie poszczególnych punktów.

Kontynuuję samotną wędrówkę do pobliskiego PK9. Według organizatorów to tylko 5 km (w linii prostej nawet kilometr krócej). Niezauważalnym, po pobieżnym spojrzeniu na mapę pozostaje fakt, że kolejne punkty 8 i 9 położone są na dwóch sąsiednich wzgórzach przedzielonych głęboką doliną. Na początek czeka mnie 250 metrowe zejście, później najdłuższe (najwyższe) na trasie rajdu, ponad 500 metrowe podejście pod Ćwilin. Mijam niezauważalne dla mnie zejście spod Ostrej a do doliny schodzę kilometr dalej, bardziej łagodną drogą. Teraz jedną z polnych dróg w górę. Jak zwykle jest spływająca drogą woda (pomimo, że deszcz przestał padać 7 godzin wcześniej) luźne kamienie, trochę błota. Idzie się ciężko, nogi potykają się na nierównościach. Pomimo niskiej temperatury pot leje się strumieniami. Zaczynam widzieć plusy panującej pogody, nawet z takim dobrodziejstwem jak padający przez kilka pierwszych godzin deszcz. Przy panujących jeszcze dwa tygodnie wcześniej upałach tu byłaby prawdziwa "rzeźnia". Czy trasę pokonałoby wtedy więcej osób?

Pola się kończą, ale to jeszcze nawet nie połowa podejścia. Przychodzi odcinek leśny. Robi się jakby bardziej stromo, bardziej mokro, poruszanie się drogą staje się coraz bardziej uciążliwe. Wybieram drogi idące (+/-) na północ, później idę "na krechę". Wiem, że idąc w tym kierunku i wspinając się pod górę, prędzej czy później muszę zatrzymać się na biegnącym grzbietem wzgórza żółtym szlaku. "Muszę", ale mam wrażenie, że trwa to wieczność. Wreszcie jest, skręcam w prawo i po krótkim i łagodnym - w porównaniu z dotychczasowym - podejściu wychodzę na położone na szczycie Ćwilina łąki. No super, tylko jak przy panującej na szczycie mgle (widoczność ograniczona do 50-100 m), znaleźć na tej rozległej polanie "schron przed deszczem". Pierwsza próba namierzenia schronu kończy się niepowodzeniem. Wracam na górę. Rozległość polany przerasta moje oczekiwania. Próbuję znaleźć widoczny na mapie skraj lasu i biegnącą wzdłuż niego drogę. Nic nie wygląda tu tak, jak na mapie, nie znajduję ostrej granicy lasu i łąk, tylko luźno porozrzucane drzewa. Wreszcie jest schodząca w dół droga, ta nie doprowadza mnie jednak do źródełka. Znów wracam na grzbiet. Schodzę w dół po raz trzeci i zrezygnowany, trawersując górską polanę, odnajduję schodzącą w dół ścieżkę. Nie mając nic do stracenia schodzę niżej i po ponad półgodzinnym poszukiwaniu, przede mną z mgły wyłania się przyciśnięty kamieniami dach schronu.

Chwila odpoczynku i wracam na niebieski szlak prowadzący w dół do PK10 w Jurkowie. Krótki odcinek ostrego zejścia (550 metrów różnicy poziomów) mocno daje się we znaki. Nie każdemu wytrzymują kolana. Wiele osób tu właśnie zakończyło swój udział w Kieracie.

Z Jurkowa ruszam asfaltem na południe, by później skręcić w zaznaczoną na mapie podwójną linią drogę prowadzącą zakosami prosto do PK11. Przyznam, że naiwnie mam nadzieję na asfalt. Asfalt owszem jest, ale kończy się wraz z ostatnimi zabudowaniami. Zaznaczoną na mapie drogę (jak przypuszczam) gubię jeszcze przed granicą lasu. Z kompasem w ręku zagłębiam się w przepastne lasy rozległego szczytu Mogielica. Kieruję się drogą w kierunku południowo-wschodnim. Wkrótce to już nie droga, a leśna dróżka biegnąca wzdłuż jakiegoś potoku. Przez cały czas pnę się do góry. Przekraczam spływające ze zbocza szerokie strugi. Wody jest tak dużo, że nie da się przeskoczyć po kamieniach bez zamoczenia butów. Wreszcie i ta dróżka też się kończy. Nie panikuję, trzymając obrany kierunek muszę "przeciąć" biegnący górą szlak. Jest nawet lepiej niż myślałem, odnajduję zagubioną na początku podejścia drogę. Mam wrażenie, że Jurków opuściłem wieki temu, ale odległość do pokonania jest naprawdę spora. Rozwijana przeze mnie szybkość też nie imponująca. Zaczyna dokuczać uporczywy ból kręgosłupa. Moje wielkie zdziwienie wywołują nadchodzący z tyłu zawodnicy. Widok ludzi w środku tego przepastnego lasu jest naprawdę zaskakujący. To pozostawiony przed PK8 Michał oraz Andrzej Tymiński. Żartuję, że w tym składzie to bez problemu dojdziemy do mety. Żarty nie na długo wystarczają, z trudem próbuję dotrzymać kroku kolegom, przez długi czas widzę ich oddalających się coraz bardziej, wreszcie daję za wygraną. To nie mój poziom, nie moja prędkość. Droga powoli opada w dół, więc mimo sprzeciwu całego organizmu "dopełzam" do PK11 przy budce leśników. Mam cichą nadzieję, że na punkcie będzie czekał samochód sędziowski i ci podrzucą mnie do miejsca, skąd będę mógł wrócić do Limanowej. Nic z tego - pusto. Przed budką odpoczywają tylko Andrzej i Michał. Ja mam na dzisiaj dosyć: fizycznie i psychicznie. Zupełny dołek. Organizm broni się przed dalszym wysiłkiem i kontynuowaniem marszu. Ponieważ stąd i tak nie widzę możliwości powrotu, postanawiam dobrze odpocząć i noga za nogą dowlec się do PK12, zejść do najbliższej miejscowości i stamtąd dojechać do bazy.

Chyba jestem naprawdę bardzo zmęczony. Mam przywidzenia, a raczej odwrotnie nie widzę mijających mnie zawodników. Kiedy odpoczywam nadchodzi Piotr Buciak. Pyta, czy widziałem Leszka i szybko rusza dalej. Wszystko niby w porządku, tylko wg listy wyników na PK11 mijało mnie dwóch zawodników. Moje przywidzenia czy błąd w wynikach?

Powoli, noga za nogą, ruszam śladem moich poprzedników. Teraz już nigdzie się nie muszę śpieszyć. Ot, taki spokojny górski spacerek. Trasa w kierunku PK12 wydaje się oczywista. Początkowo prosto utwardzoną drogą, później krótkie kilkusetmetrowe podejście w górę leśną dróżką, zielony szlak i dalej prosta droga na przełęcz. Po dłuższej chwili opuszczam las, przede mną droga, górski grzbiet i zabudowania. Wszystko się zgadza. Wszystko? Tak, wszystko poza słońcem rozświetlającym warstwę chmur (kompas wypadł gdzieś na zboczu Mogielicy). Ta droga prowadzi mnie na południe. Brak też zielonego szlaku. Jeszcze raz studiuję dokładnie mapę, spoglądam w niebo, po chwilach wahania zawracam w przeciwnym kierunku. Wkrótce jestem na skraju lasu. Porównuję rozległy widok z mapą. Tylko jedno z widocznych wzgórz dokładnie pasuje do określenia OSTRA. Ufff!!! Skoro tak, to "jestem w domu". Jeszcze kilkaset metrów i jestem na grzbiecie, którym szeroka droga poprowadzi mnie na przełęcz i PK12. Spokojny górski spacer, coraz pewniej przedzierające się przez chmury słońce i fantastyczne górskie widoki sprawiają, że odpoczywam fizycznie i psychicznie, zapominam nawet o bolącym kręgosłupie. Kryzys minął. Już wiem, już jestem przekonany - nie odpuszczę kolejnych punktów brakujących mi do zaliczenia całej trasy, nawet gdybym miał iść "na czterech". Celem staje się już nie osiągnięcie jak najlepszego miejsca, ale dojście do mety. Prawdę mówiąc to przejście przez kolejne dwa punkty 13 i 14 niewiele się różni od optymalnego najkrótszego dojścia do Limanowej.

Krótki (jak zwykle), kilkuminutowy odpoczynek, pozdrawiam nadchodzącą na PK Martę Kaszałowicz (najlepszą kobietę na Kieracie) i bardzo powoli ruszam dalej. W drodze na PK13 mija mnie i zatrzymuje się samochód sędziowski. To niezawodny Andrzej Sochoń. Jeszcze długo w nocy będzie oczekiwał na ostatnich uczestników. Czy i kiedy sędziowie spali, pozostaje dla mnie wielką niewiadomą - byli przecież wszędzie od startu do mety. Po raz pierwszy uzupełniam wodę i ruszam przed siebie. Pogoda sprawia, że podczas trwania maratonu wypijam zaledwie 3 litry płynów.

Spokojnie zaliczam PK13 i PK14. Można powiedzieć, że na moje własne życzenie na zejściu do Limanowej wyprzedzają mnie kolejne 4 osoby. Po opuszczeniu ostatniego punktu nie śledzę już niebieskiego szlaku, bezmyślnie skręcam asfaltową drogą, nadkładam kilometry, gubię się nawet będąc już w centrum Limanowej. Trzy dzielące mnie od mety kilometry pokonuję w ciągu 66 minut. Całą trasę w ciągu 27 godzin i 5 minut. Jestem zmęczony, ale szczęśliwy z pokonania kolejnej "setki" i własnych słabości. Teraz nic nie jest już ważne. Szybki prysznic, jedzenie i sen.

Trudno mi się oprzeć, by nie napisać choć kilku słów o gospodarzach terenu, na którym odbywał się maraton. Zawsze "honorowy patronat" kojarzył mi się z przykrym i uciążliwym udziałem w starcie honorowym, wymuszonymi przemówieniami, ogólnie z niepotrzebną stratą czasu. Podobnie wyglądało to zazwyczaj podczas zakończenia imprez. Sztywny, wystrojony "patron" - wójt, burmistrz, czy poseł, pragnący jak najszybciej odwalić przykry obowiązek, a czasem wręcz przysyłający jakiegoś niższego rangą przedstawiciela.
Tu jest inaczej. Czuję, że ludzie ci są osobiście zaangażowani i zainteresowani sprawnym przeprowadzeniem imprezy. Oni uwielbiają teren, na którym mieszkają i który reprezentują. Chcą, byśmy wynieśli stąd jak najlepsze wrażenia, byśmy pokochali to miejsce i wrócili tu jeszcze nie raz. W moim przypadku im się udało.


Krzysztof Wiktorowski (wiki) - nr 4
e-mail: wiki@bg.umed.lodz.pl


Statystyka trasy: (kolejno: godzina, długość odcinka [km], czas [min.], średnia prędkość [km/godz.])

Podane średnie prędkości mają tylko znaczenie orientacyjne. Nie uwzględniają czasu odpoczynku, nadkładanych podczas błądzenia kilometrów, charakterystyki trasy etc.

Start-PK1 (18:12) - 10 - 72 - 8,3
PK 1-2 (19:39) - 5 - 87 - 3,4
PK 2-3 (20:30) - 4 - 51 - 4,7
PK 3-4 (21:53) - 6 - 83 - 4,3
PK 4-5 (23:54) - 7 - 121 - 3,5
PK 5-6 (1:54) - 9 - 120 - 4,5
PK 6-7 (3:15) - 4 - 81 - 3,0
Start-PK7 - 45 - 615 - 4,4 km/godz.

PK 7-8 (5:52) - 9 - 157 - 3,4
PK 8-9 (8:22) - 5 - 150 - 2,0
PK 9-10 (9:27) - 4 - 65 - 3,7
PK 10-11 (12:48) - 11 - 201 - 3,3
PK 11-12 (14:51) - 8 - 123 - 3,8
PK 12-13 (17:34) - 10 - 163 - 3,7
PK 13-14 (18:59) - 5 - 85 - 3,5
PK14-Meta (20:05) - 3 - 66 - 2,7

PK7-Meta - 55 - 1010 - 3,3 km/godz.

Start -Meta - 100 - 1625 (27 godz. 5 min.) - 3,7 km/godz.