Kierat 2005, czyli jak to wyglądało w naszej sytuacji.

Pozwólcie, że cofnę się nieco w czasie.
Otóż moje wyprawy górskie dotąd były indywidualnymi wyprawami, a to Karkonosze, a to Beskid Żywiecki, Beskid Niski, Gorce, Góry Stołowe + część czeska, to z kolei Tatry. Muszę się wam pochwalić, że wszystkie te pasma mam zaliczone w całości poza częścią zachodnią i słowacką Tatr. W lutym tego roku dowiedziałem się ze strony internetowej o pieszych rajdach polskich (jakoś dotychczas mnie to nie pociągało), znalazłem informację właśnie o maratonie KIERAT 2005. Postanowiłem to sprawdzić, a że zapowiadała się ciekawa impreza, zapisałem siebie i kolegę, z którym te wszystkie pasma gór zaliczałem. Czas mijał. Nadszedł maj, pogoda wreszcie w miarę ciepła i stabilna, więc postanowiłem zabrać się za treningi. Co prawda nie chodziło mi o jakiś porządny, gdyż wędrówki coroczne po górach trzymały mnie w niezłej formie, więc trasy o długości 10-15 km w zupełności mi wystarczały.

W końcu nadszedł czas wyjazdu, czyli 10 czerwca; pobudka zrobiona przez moja mamę o 4:00 nad ranem. Po zejściu do kuchni czekała już na mnie aromatyczna kawa i gotowy prowiant na drogę. Zjadłem tylko śniadanie, dopakowałem kilka drobiazgów i o 4:30 wyruszyłem pieszo na autobus z Jastrzębia Zdroju do Żor, gdzie miałem spotkać się z Krzyśkiem, stamtąd mieliśmy o godzinie 6:00 PKS do Krakowa, a stamtąd o 9:00 BUS do Limanowej.

Na miejscu pierwsze wieści od miejscowych brzmiały: "zalewa piwnice", pomyślałem: "no to nieźle się zapowiada". Mój lęk spotęgował widok jeżdżących po drogach to tu, to tam strażaków przepompowujących wodę, a następnie widok rzeczki... co ja piszę - to nie była rzeczka, lecz zamulona od błota, rwąca "Amazonka", dodatkowo deszcz padający od samych Żor - makabra. Po małych zakupach na przepięknym rynku w Limanowej zgłosiliśmy się w punkcie rejestracji w Domu Kultury, ulokowanym przy hotelu "SIWY BRZEG", gdzie otrzymaliśmy komplet dokumentów, oraz zostaliśmy pouczeni co, jak i gdzie. Następnie skierowano nas do Zespołu Szkół Samorządowych nr 1, gdzie mieliśmy nocować. Po przybyciu do bazy powitały nas przemiłe panie sprzątaczki i skierowały do sekretariatu. Po wyjaśnieniu, że my na KIERAT zaprowadziły nas z sekretarką na salę, gdzie mieliśmy spać, a że w szkole było pełno jeszcze dzieci, więc szybko staliśmy się główną atrakcją i punktem zainteresowań. Trafiliśmy tam jako pierwsi, więc zaczęły się pytania: co, jak, gdzie, kiedy. Było to po podróży dość męczące, więc niechętnie odpowiadaliśmy; w końcu zostaliśmy sami. Postanowiliśmy przygotować plecaki na wymarsz oraz zapoznać się z mapą i ustalić trasę marszu, co zawsze robimy przed wypadem w góry. Po dwóch godzinach studiów Krzysztof coś tam na mapie jeszcze sprawdzał, ja poszedłem zapalić, a następnie chciałem się zdrzemnąć. Niestety nie długo spałem, gdyż co chwila przybywali nowi uczestnicy; rozmawiając wesoło nie pozwalali na sen. Była 14:00 - cztery godziny od przyjazdu, trzy do wymarszu, co tu robić... Postanowiłem porozmawiać ze sprzątaczkami, wypytać je o parę szczegółów i zapalić, aby czas jakoś szybciej mijał.

Wreszcie nadszedł czas wymarszu. O 15:50 wyruszyliśmy na zbiórkę w Domu Kultury, gdzie przywitał nas śpiewając i grając ludowy zespół dziecięcy, co bardzo nam się spodobało. Następnie organizatorzy zaprosili nas na salę kinową, gdzie odbyła się odprawa techniczna. O 17:00 pistoletem startowym starosta powiatu limanowskiego dał znać, że maraton rozpoczęto.
No i zaczęło się.
Po pierwszym odcinku maratonu moje buty były przemoczone. Szliśmy szybko, szczególnie pod górę, co uważaliśmy za nasz atut. Na PK 1 dotarliśmy w pierwszej 30-tce, deszcz utrudniał wbicie pieczątki - ręce mokre. 200 m za PK 1 kraksa: Krzysztof nie zauważył drutu z pasterza i zaliczył glebę, tłukąc i tak już chore kolano. To nas dość mocno zwolniło i zapewne przesądziło o dalszej wędrówce.
Przed PK 2 spotykamy pierwszego "rezygnatora", który, jak się dowiedzieliśmy, dostał rozstroju żołądka, my natomiast choć wolniej, szliśmy jednak naprzód i tu popełniliśmy pierwszy błąd nawigacyjny: źle spojrzeliśmy na mapę i skręciliśmy zbyt późno, trafiliśmy ścieżynką pod las, gdzie czekała nas niemiła niespodzianka - koniec drogi. Zawróciliśmy, spotykając kolejnych gapowiczów, którzy też tą trasę wybrali. Błądziliśmy tak razem, tracąc całe 1,5 godziny, zanim trafiliśmy na właściwy szlak. By nadrobić stracony czas przyspieszyliśmy i całą grupą w końcu trafiamy na PK. Tu wpis czasowy, pieczątka i ostry marsz.
Zaczyna się najciekawsze wejście na Mogielicę. Mozolne wejście pod górę sprawiło, że nieźle się napociliśmy, co dało się potem odczuć na postojach strasznym zimnem. Szlaki tu przypominały górskie strumyki, gdzie woda rwała z mułem i kamieniami, ale jakoś daliśmy radę. I tu największy bigos: zamiast skręcić na niebiesko-żółty szlak po wcześniejszym spojrzeniu na mapę, zaufałem towarzyszom i dałem się skierować na zielono-żółty. Gdzieś po 1 km spostrzegłem, iż to nie ten szlak oraz że wracamy na start, więc w tył zwrot i na górę marsz. Było już nieźle ciemno, więc szukamy szlaku, w końcu go odnajdując. Kolejne 1:15 h stracone.
W drodze do PK 4 doganiamy kolejną grupkę i dołączamy do niej. Po przejściu z nimi ok. 2 km odłączamy się robiąc to, co każdy kilka razy musi i tu nasz błąd, bo tak długo się guzdraliśmy, iż nasza grupka już sporo się oddaliła, "znów sami" - stwierdziłem. "No nic" -. po zjedzeniu czekolady i wypiciu Wolta nowe siły w nas wstąpiły, ruszyliśmy dalej, trafiając na rozdroże: zielony [niebieski - przyp. A. Sochoń] w lewo, prosto natomiast pomarańczowy. I tu dylemat: Krzysiek chce zielonym, ja mówię, że prosto. Po spojrzeniu na mapkę i kompas okazuje się, że miałem rację. Walimy pomarańczowym przed siebie i tu największa porażka - siada mi latarka (Krzyśka halogen siadł po 0,5h) co teraz? Stwierdziłem, że dalsza droga nie ma sensu; brnąć w ciemność, gdzie widoczność na 3 metry, do tego pojawiła się mgła dość gęsta. Kazałem Krzysztofowi położyć nasze plecaki przy pobliskim krzaku, ja tymczasem rozerwałem nasze foliowe peleryny, które i tak się już nieźle naderwały w kilku miejscach, podałem jedną współtowarzyszowi, drugą dla siebie i tak owinięci, by choć trochę osłonić się od wiatru, siedząc plecami do siebie, oparci jeden o drugiego, zdecydowaliśmy się czekać, łudząc się, że może jeszcze ktoś za nami pójdzie lub czekać te 2 godziny do 4:00 rano, aż zacznie szarzeć i dopiero dalej ruszać. Sam nie wiem, ile tak siedzieliśmy: 45 minut, może godzinę, dzwoniąc zębami z zimna, gdy nagle spostrzegłem światła dwóch idących osób, jak się dowiedzieliśmy, spóźnionych kieratowiczów ze Świnoujścia ("Morskie Stwory"??) [z Pomorza; team Morskie Stwory był tu znacznie wcześniej - przyp. A. Sochoń]. Dołączyliśmy do nich i tak bezpiecznie, choć powoli (ze względu na kolano mojego kolegi) ruszyliśmy na PK 4. Ponieważ mgła ograniczała widoczność (nawet dobrym latarkom Petzla) do kilku metrów, minęliśmy skręt na bacówkę i doszliśmy aż do zielonego szlaku, więc powrót. Na trasie spotkanie z grupką idącą właśnie z bacówki i po krótkim szukaniu ścieżynki dochodzimy na miejsce.
Tu przywitali nas sędziowie. Usiedliśmy przy rozpalonym wewnątrz ognisku, grzejąc się i uzupełniając energię prowiantem oraz zmieniając ubrania na suche, które niosłem w plecaku (Krzysiek niósł prowiant). 20 minut odpoczynku i tu pytanie: "idziecie dalej, poddajecie się, czy zostajecie do rana?" Bolące kolano dawało się Żożaninowi mocno we znaki, ja jednak chciałem iść dalej, jednakże po chwili zmieniłem zdanie, gdyż po pierwsze moja latarka była padnięta (nie było prądu by ją doładować), po drugie żal mi było zostawiać kolegę z tą kontuzją samego. Kto wie, co by było z nogą rano, czy dałby radę sam wrócić (zapomnieliśmy obaj w domu komórek), więc chcąc nie chcąc podziękowałem współtowarzyszom za pomoc w doprowadzeniu na PK 4, życzyłem szczęśliwej drogi i postanowiłem zostać. Grzejąc się przy ognisku, nieźle wymarznięci i przemoczeni postanowiliśmy się trochę do rana zdrzemnąć, jednak wiatr wiejący między deskami w plecy nie dawał dobrze pospać. Obudziliśmy się o 6:00, czyli po dwóch godzinach snu. Drewno na szczęście jeszcze się żarzyło, przesunąłem kłodę i dmuchnąłem w żar, by bardziej się paliło, następnie sam zacząłem krążyć po izbie, by się rozgrzać i rozruszać. To samo kazałem zrobić koledze. Z pomrukiem pod nosem, rad nie rad, poszedł w moje ślady i tak do 6:45, zadając resztki prowiantu, siedzieliśmy w bacówce. Następnie zalaliśmy ognisko wodą, jak prosili nas sędziowie i wyruszyliśmy pomarańczowym szlakiem do miejscowości Rzeki. Stamtąd zabraliśmy się PKSem do Szczawy, gdzie przesiedliśmy się do Limanowej.

Po przybyciu na miejsce pochodziliśmy trochę po rynku. Było już około 12:00 w południe. Następnie zameldowaliśmy się w rejestracji, gdzie powitali nas sędziowie bardzo serdecznie, odebrali karty startowe, pogratulowali chęci i przebytego odcinka 25 km, czyli 1\4 trasy, co w tak trudnej pogodzie uważam za i tak niezły początek w imprezie ekstremalnej, naszej pierwszej. Następnie szkoła, prysznic, obiadek w hotelu, znów szkoła, wypad na rynek na pizzę i piwko i sen.

"O moje nogi!!!"
Najgorsza była pięta, która była jednym wielkim odciskiem, gdyż już na 15 km buty tak miałem przemoczone, iż jakaś śruba z buta weszła mi 5 mm w piętę. Pogoda za oknami wynagradzała jednak trud poprzedniej nocy. Po zjedzeniu małego posiłku wyruszyliśmy na oficjalne zakończenie maratonu, gdzie najwytrwalsi otrzymali puchary oraz dyplomy (reszta odbierała je w rejestracji), robiono pamiątkowe fotografie. Muszę przyznać, że najbardziej podobało mi się zdanie pana Andrzeja Sochonia: "wystartowało 148 uczestników i tylu uczestników wygrało; już samo przybycie na KIERAT 2005 było nie lada wyczynem".

Po pożegnaniu z pozostałymi uczestnikami, wyruszyliśmy na rynek, zrobić jeszcze parę fotek, a następnie na PKS do Krakowa w towarzystwie najstarszego uczestnika maratonu startującego z numerem 161 - pana Romana Pietrzaka, który wracał przez Kraków do Warszawy, opowiadając o przeżyciach z innych 14 maratonów i niespodziankach, jakie tam go spotkały. Na dworcu dawnej stolicy kolejna niespodzianka: spotkaliśmy naszą wesołą kieratowiczkę, wybierającą się z Krakowa w Góry Stołowe, startującą z numerem 187 Martę Kaszałowicz. Obie te osoby serdecznie pozdrawiamy i mamy nadzieję, że szczęśliwie, podobnie jak my, dotarły do swoich domów. My tzn. ja i Krzysiek również w Krakowie się pożegnaliśmy, ponieważ mieliśmy PKSy do swoich miast tj. Żor i Jastrzębia Zdroju, z postanowieniem, że wracamy na KIERAT 2006, jednak wyposażeni w większe doświadczenie oraz lepszy sprzęt.
Cieszymy się, że mieliśmy przyjemność brać w takiej ekstremalnej imprezie udział, za co serdecznie dziękujemy organizatorom i pozdrawiamy: "do zobaczenia za rok". Mam nadzieję, że w jeszcze większej ilości - może będzie nas już z 1000 osób?

Pozdrawiamy!

Dekoderus, czyli Grzegorz Pala z Jastrzębia Zdroju nr 168
oraz Krzysztof Zdechlik z Żor nr 169