Jak było?

Hmmm... prześwietnie!!

Właśnie wróciłem - liżę rany...

Ale po kolei:

Przygoda rajdowa zaczęła się prawdę mówiąc już w piątek rano. Wstałem z pierwszym budzikiem (choć nastawiłem dwa). Szybka toaleta... Śniadania sobie nie zrobiłem, tylko wrzuciłem na ruszt jakąś "wczorajszą" zeschłą kanapkę, bo pomyślałem, że z komunikacją publiczną nigdy nic nie wiadomo i każde 15 minut może się liczyć a droga przecież daleka. No i właśnie... spoko mogłem coś przekąsić, bo na autobus i tak czekałem chyba z pół godziny. A zanim dowiózł mnie na Warszawę Wschodnią, pociąg, na który miałem nadzieję zdążyć pojechał sobie - następny za godzinkę. Wrrr... w takich sytuacjach przypominam sobie, że najbardziej na świecie nie lubię czekać :) Cóż... do Krakowa Głównego dojechałem już bez kolejnych utrudnień, aczkolwiek także bez zapasu czasowego. Całe szczęście, że autobus do Limanowej był za pół godziny - w sam raz na przesiadkę. Zdążyłem jeszcze kupić na straganie jakąś bułkę żeby zlikwidować burczenie w brzuchu. W Limanowej dokupiłem szybko batony na drogę i wodę mineralną. Potem rejestracja w biurze zawodów, kwaterunek, czyli zrzucenie plecaka w szkole, która udostępniła kawałek podłogi, odprawa techniczna i start.

Aaa... muszę powiedzieć, że w międzyczasie miłe zaskoczenie! Na ogół atmosfera na takich imprezach jest bardzo miła. Każda ma swój klimat i specyfikę. Ta okazała się mieć nawet specjalną oprawę - kapela góralska, strzał startowy z pistoletu w wykonaniu starosty - super :)

Od startu ruszyłem biegiem. Nie chodzi o to, że zamierzałem nawiązać walkę z pierwszymi, ale o to żeby nie przebijać się potem przez tłum i nie sugerować się decyzjami nawigacyjnymi mijanych osób... Chociaż zawsze sobie mówię, że nic mnie nie obchodzi którą drogę ktoś inny wybrał to albo bezmyślnie wybieram tą samą, albo na przekór wybieram inną, albo co najgorsze przestaje nawigować tylko podążam jak owca w stadzie... potem klnę siebie pod nosem - horror. Tym razem postanowiłem iść sam, a najlepsza na to recepta znaleźć się jak najszybciej z przodu. Nawet mi się udało, mimo zadyszki znalazłem się w bardzo rozciągniętej czołówce, pomykałem prawie jak po sznureczku aż do drugiego punktu kontrolnego :)

Podczas podejścia pod pierwszą prawdziwą górkę (Mogielicę) spotkałem Tomka - chłopaka z tamtego terenu. Cześć - cześć. Gadka - szmatka... i dalej już szliśmy razem. Dzielnie walczył, chociaż to był jego pierwszy rajd, był wyraźnie silniejszy ode mnie (zwłaszcza na podejściach), no i... (!) znał teren. W nocnej nawigacji zdał się jednak na mnie, czego muszę powiedzieć, nie lubię, bo to spora odpowiedzialność jak decydujesz za innych a potem okazuje się, że popełniłeś błąd i trzeba nadłożyć kilometry, ale cóż... tak wyszło.

Właśnie, gdy nadkładaliśmy owe kilometry z powodu złego oznakowania szlaków (zawsze trzeba mieć wytłumaczenie na własną nieumiejętność) dołączył do nas kolejny agent - Grzegorz. Grześka znam z innych rajdów, już kiedyś wspólnie pokonywaliśmy mokradła i ogrodzone pola kukurydzy gdzieś na Pomorzu. Też wyglądał na lepiej przygotowanego niż ja, prawdę mówiąc spodziewałem się, że walczy gdzieś w czubie o jakieś lepsze miejsca.

Pośród ciemności nocy, mgły i czasami ulewnego deszczu zrobiło się o wiele raźniej. Mimo mojego upodobania do samotności w takich warunkach grupa to jednak grupa - bardzo pomaga (głównie na psychikę). Niestety nic nam nie pomogło w odnalezieniu czarnego szlaku. Po kilku manewrach typu: "a może tu", "a może tam" nie mieliśmy już ani czarnego szlaku, ani zielonego, który nas do tej pory prowadził, ani nawet pojęcia gdzie właściwie jesteśmy. Wspomniany przed chwilą deszcz (padał już od tygodnia) zamienił drogi w górskie strumyki, strumyki w rwące strumienie, a strumienie w przewalające się metry sześcienne brudnej, huczącej po kamieniach cieczy. Wszystkie ścieżki jakoś się dziwnie nagle skończyły. Widoczność siadła do kilku metrów. Las zrobił się gęstszy. Zbocza bardziej strome. Ziemia bardziej gliniasta i śliska. Jakoś więcej korzeni zaczęło łapać nas za nogi. Wysokie trawy wlewały litrami wodę do butów a młode świerki wiadrami za kołnierz...

"To lubię..." chciałbym powiedzieć słowami jednego takiego poety, gdyby nie fakt, że ja to uwielbiam... pasjami uwielbiam... :)

Nie powiedziałem tego chłopakom, bo pomyśleliby jeszcze, że specjalnie ich wpuściłem w ten kanał :), ale poczułem się w swoim żywiole. Potężna, prawie wszechwładna przyroda wokoło stroszy swoje konary jakby chciała powiedzieć: "no, mam cię bratku"

Oczywiście, że wcale się jej nie boję, ale lubię ją taką :) - wolną od warstw betonu i asfaltu.

A wracając do naszego niegodnego położenia: szybko zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy w dolinie potoku, który na mapie nazywa się Wierzbienica. W dół doliny prowadziła droga, ale kłopot był w tym, że wiła się wzdłuż strumienia. Tak sobie przeskakiwała z jednej strony na drugą, czasami wprost prowadziła korytem. Naprawdę malowniczo to musi wyglądać w dzień, przy słonecznej pogodzie i niskim stanie wody... Uroczą rodzinną wycieczkę można sobie zrobić przeskakując z kamienia na kamień (z pewnością).

Tylko, że tym razem to była noc, lało jak z cebra a wysoka woda rwała wartkim prądem próbując porwać wszystko, co w jej zasięgu. Raz, w akcie desperacji przeprawiliśmy się brodząc po kolana w wodzie. Nie znalazł się jednak taki, który zaproponowałby to po raz kolejny :)... Tak więc dalej brnęliśmy przez gąszcz w pewnej wysokości nad strumieniem, czasami tylko schodząc niżej, by sprawdzić, czy droga znowu nie przeszła na naszą stronę... :) Umęczyliśmy się, umoczyliśmy, ubłociliśmy... szkoda gadać.

Nic jednak, co piękne nie może trwać wiecznie, po jakichś dwóch godzinach zaciętej walki wydostaliśmy się na asfalt.

Ale!! Nie ma nic tak pięknego, czego nie można przebić czymś jeszcze piękniejszym. :)

I tej nocy to się zdarzyło...

A mianowicie: kilka kilometrów dalej jest wioska Niedźwiedź, dotarliśmy tam koło drugiej czy trzeciej w nocy. Przemoczeni, zabłoceni, zziębnięci, zniechęceni nawigacyjną (bądź, co bądź) porażką, wlekliśmy nogi w poszukiwaniu kolejnego punktu kontrolnego. O dziwo w Niedźwiedziu nie było aż tak pusto jakby sugerowała pora - jakiś młody człowiek stał przy samochodzie. Postanowiliśmy zasięgnąć języka. Owszem wytłumaczył precyzyjnie, ale dodał przy okazji: "A... tu obok... są ludzie z waszego rajdu - kupują bułki..."
Yyyy?
Co?
No jakoś nie mogłem załapać, o co chodzi, czy przewiało mnie dokumentnie, czy może to od tej wody...
Ale nie! Obok była piekarnia, a piekarze jak wiadomo pracują w nocy. Spora grupka "naszych" siedziała już tam sobie w kółeczku pod wielką lampą...
Zajadają się drożdżówkami...
Muzyczka z radia leci...
Normalnie... oaza.
A drożdżówki... aaaaach... świeżutkie... cieplutkie... z makiem... z serem... z budyniem... do wyboru... mmmm... poezja...
Zwłaszcza ja to mogłem docenić po głodówce, jaką sobie bezmyślnie od rana zafundowałem. (Zapas batonów już mi się powoli kończył, zresztą i tak już nie mogłem ich przełknąć - czwarta sztuka z rzędu wychodzi uszami)

[Tu będzie antyreklama (nie mogę się powstrzymać): "Nie kupuj batonów Picnic! Są ohydne, robią je z jakichś zepsutych orzeszków ziemnych albo sprzedają przeterminowane!!" Już drugi raz się naciąłem... teraz w końcu mogę odreagować.]

Wychodzić się nie chciało z tej piekarni...

Ale przygoda czekała - strome podejścia, szczyty... OK.! OK.! :) już odpuszczam tę wątpliwą poetykę :)

Koło świtu poczułem, że coś nie tak się dzieje z moim kolanem. Już kiedyś nie ukończyłem imprezy z powodu kontuzji kolana, więc zacząłem je oszczędzać. Wykombinowałem taki specjalny "zawijany" krok przy zejściach żeby jak najmniej obciążać stawy... Sam nie wiem na ile mi to pomogło (bo na mecie i tak nie mogłem nogi zgiąć), ale na pewno wyglądało śmiesznie :)

Niestety, Grzesiek też zaczął wykazywać oznaki niedyspozycji, zostawał coraz bardziej z tyłu. Noc już wprawdzie mieliśmy za sobą, ale miło by było razem dotrzeć do mety... cóż... po półmetku został na tyle, że przestaliśmy na niego czekać.

Ach... półmetek! Bym zapomniał! Mówiłem już, że nie ma tak pięknej chwili, której nie da się przebić? No właśnie! Siódmy punkt był w gospodarstwie, czekały tam na nas: herbatka, kawka, fotelik i... dwie przeurocze sędziny, o których już jednak dalej zamilczę, bo ani z racji mojego wieku, ani żadnej innej nie przystoi zagłębiać się w ten temat.

W dzień, zaczęliśmy odrabiać z Tomkiem nocne straty. Mozolnie ciągnęliśmy nasz wynik w górę. Ja już byłem prawie pewny, że dojdę do końca, kolana wprawdzie siadały coraz bardziej, ale doświadczenie i czas jaki pozostawał do dyspozycji pozwalały mi optymistycznie patrzeć w przyszłość.
Tomek niestety zaczął słabnąć, wykończyło go chyba podejście pod Ćwilin. Na górze byliśmy jeszcze razem, ale na zejściu do Jurkowa odstał zupełnie.
Ja, swoim "zawijanym" marszem leciałem szybciutko. O dziwo, zacząłem nawet dochodzić jakiegoś marudę :) znaczy... tak z daleka wyglądał... Jak się później okazało myliłem się w ocenie niesamowicie. Fakt - Michał miał chwilowy kryzys, ale po górach chodzi jak kozica. Owszem, na płaskim, albo na zejściach fajnie nam się współpracowało nakręcając prędkość, ale na podejściach... cienizna... siwy dym mogłem za nim oglądać, nic więcej :)
W którymś momencie nie było sensu opóźniania go...
"To ja poszybszę :)" powiedział...
"A poszybszaj, poszybszaj..."

I tak w okolicach Przełęczy Słopnickiej zostałem na szlaku sam.
Oj, jak mnie wszystko bolało...
Oj, jak ciężko było podchodzić - byle do jakiegoś zejścia...
Na zejściu - ach te kolana, byle do jakiegoś podejścia...
Słonko wyjrzało - uff jak gorąco...
Wiatr zawiał - jak zimno...
Wszystko, dosłownie wszystko przeciwko mnie... nos przy ziemi... pot na czole... słowem - kierat ;)

Rzęziłem strasznie, zatrzymując się co chwila.
No to może łyczka wody...
No to kanapeczka...

Taaak! Kanapeczka! Niesamowite ile różnych zdarzeń, znajomości, ciekawych spotkań i sytuacji można nazbierać z jednego takiego rajdu. Wrócę myślą na chwilę do Jurkowa, żeby wspomnieć taką bardzo fajną scenkę:
Zaszedłem do sklepu spożywczego (poranna gafa odbijała mi się co pewien czas nagłym głodem). Chciałem kupić cokolwiek, najlepiej niesłodkiego. I nie zawiodłem się.
- "Dwie bułeczki, cztery plasterki szynki",
Prośba o przekrojenie bułeczek... szynkę do bułeczek Pani Sprzedawczyni włożyła już bez pytania, a na koniec wszystko pięknie zawinęła w folię :) - "2 zł 20 gr".
Lepszej i szybszej obsługi nie mogłem się spodziewać... full service... patrząc z boku można by to porównać do obsługi bolidów formuły pierwszej w boksach technicznych - wszystko precyzyjnie odmierzone, zgodnie z potrzebą i w tempie, trzydzieści sekund i klient gotowy do drogi :)

Jakże miło było wyciągnąć taką kanapkę w chwili totalnego dołka (a dołek był absolutny)...

Chyba przez ogólne zmęczenie zrobiłem to, co najgorsze i co od zawsze sobie obiecuję, że już nigdy, przenigdy tego nie zrobię (patrz pierwsze słowa mego listu), zamiast na mapę zacząłem bezkrytycznie patrzeć na ślady tych, co szli przede mną. Rezultat - oczywisty - maliny, czyli buraki! Nie przytoczę słów samokrytyki, jakie złożyłem na własne ręce.

Jedyny ratunek w takiej sytuacji to właśnie wyjąć z plecaka kanapeczkę z szyneczką, wyprostować się i rozejrzeć szeroooko po okolicy... słońce się przyjaźnie śmieje... droga się śmieje... krowa też patrzy jakby wszystko rozumiała... "No! Fajno jest, nie? :)"
"Jasne, że fajno :)"
I można iść dalej...
do mety...
tak...

Do mety schodziłem w tempie chyba ze dwa kilometry na godzinę, stopka za stopką, kroczek za kroczkiem, grymas bólu za grymasem, tak jak na ogół rajdy kończę...
I skończyłem!
I zmieściłem się w limicie czasu!

Kurczę - wystarczy już - tyle tekstu jeszcze w życiu nie napisałem. Mógłbym jeszcze parę rzeczy z rękawa wyciągnąć. Ale dla dobra ogólnego i własnego chyba spasuję :)

No... może tylko jeszcze jeden smaczek na koniec. Nie dotyczy mnie, ale ma przepiękną puentę: minąłem gdzieś po drodze dziewczynę, która opowiadała mi miej więcej tak:
"A wiesz... już miałam zakończyć rajd na półmetku, odpuściłam sobie, spakowałam do plecaka jakieś niepotrzebne rzeczy kolegów, z którymi szłam i poczłapałam na pekaes do Mszany Dolnej. Stoję na przystanku, stoję, widzę znak pekaesu i znak zielonego szlaku, (który prowadzi na następny punkt kontrolny) i tak myślę: "a może jednak..." i tak się waham... i... poszła na szlak!!

A na mecie okazało się, że jest najlepszą kobietą Kieratu 2005 :)

I to mi się podoba!

I to właśnie lubię!

Dobranoc.