Andrzej Sochoń

O trasie XII MEMP KIERAT 2015


To już dwunasta kieratowa trasa. Tym razem postanowiłem powrócić na tereny, które mieli okazję odwiedzić uczestnicy pierwszej edycji Kieratu. To właśnie w tych okolicach rozpoczęła się blisko 50 lat temu moja przyjaźń z Beskidem Wyspowym.
W roku 1966 przyjechałem z rodzicami pierwszy raz na wakacje do wsi Krosna, którą tak pokochaliśmy, że wracaliśmy tu przez kilkanaście kolejnych lat. Gdy tylko pogoda pozwalała, wędrowaliśmy po okolicznych górach. Zdeptaliśmy wzdłuż i wszeż Pasmo Łososińskie, Pasmo Kobyły i Łopusza, Pasmo Szpilówki. Z czasem robiliśmy coraz dalsze wypady, ale bazą była zawsze Krosna. Przez minione pół wieku wiele się w tej okolicy zmieniło. Niektóre miejsca trudno już poznać: lasy urosły, zarosły polany, ze szczytów znikły wieże triangulacyjne, pola zamieniły się w łąki lub nieużytki, w miejscu drewnianych chat stanęły nowoczesne wille, zaś kamieniste i trawiaste drogi wyasfaltowano. Niestety spośród moich znajomych sprzed lat żyją już tylko nieliczni.
Więc gdy dziś powracam w te strony, już nie tyle ludzie, co znane mi miejsca budzą wspomnienia z mojego jakże szczęśliwego dzieciństwa.
Trasa zapowiada się historycznie zarówno ze względu na moją osobistą przeszłość, jak i liczne pamiątki związane z przebogatą historią tych okolic.
To tyle tytułem wstępu. Czas ruszać w drogę.
Do opisu załączam, jak zwykle, kieratową mapę z moimi autorskimi wariantami przejścia pomiędzy punktami kontrolnymi. Swoją marszrutę oznaczyłem na mapie kolorem fioletowym. A obok fotki z obchodu trasy. Może niektóre drogi poznacie.


Odcinek 1 - z Limanowej pod Golców (PK1)

Chcę iść na północ, a ruszam na południe. Paradoks wynika z umiejscowienia startu. Aby bezkolizyjnie opuścić centrum Limanowej postanowiłem pierwszy punkt zlokalizować pod górą Golców. Początek trasy narzucony przeze mnie. Na końcu LOP (linii obowiązkowego przejścia) opuszczam asfalt i polną drogą kieruję się niemal wprost na północny stok góry Golców. Szosę przez Starą Wieś przecinam wchodząc pomiędzy zabudowania w niepozorną lecz oznaczoną na mapie drogę, w dolince przecinam strumień i polną a potem leśną drogą dochodzę do dużej drogi trawersującej zbocze Golcowa od północy, mijam samotne zabudowania, skręcam na południe i zmierzam prosto w kierunku krzyża, przy którym umiejscowiłem punkt.


Odcinek 2 - pod Łopień (PK2)

Dojście do kolejnego punktu wymagało przedostania się na przeciwległy kraniec rozległej kotliny dorzecza Słopniczanki z porozrzucanymi po wzgórzach i dolinkach osiedlami jednej z największych w okolicy wsi Słopnice. Ten odcinek można pokonać na wiele sposobów, a spora ilość asfaltowych dróg osiedlowych nie ułatwi z pewnością nawigacji miłośnikom chodzenia po śladach.
Wybieram wariant jeden z najkrótszych, jednocześnie pozwalający na uniknięcie niepotrzebnego wytracania wysokości. Dlatego kieruję się drogą w kierunku pierwszych serpentyn szosy nad Starą Wsią. Dalej przez górne osiedla Starej Wsi do drogi biegnącej grzbietem wzniesienia rozgraniczającego zlewiska potoku Stara Wieś i Słopniczanki. Skręcam na północ. Teraz długi prosty odcinek. Mijam sklep, potem szkołę. Na poziomie zlewni ścieków skręcam w polną drogę na zachód w kierunku kościoła w Słopnicach. Chodnikiem koło dziewiętnastowiecznego dworu Bobrowskich dochodzę do mostu na Słopniczance. Za mostem od razu skręcam w prawo, następnie w górę do osiedla i w pobliżu zabytkowej kapliczki na Zaświerczu dochodzę do żółtego szlaku turystycznego, który prowadzi mnie wprost do wiaty turystycznej na północno-wschodnim stoku masywu góry Łopień.
Od startu do tego miejsca szedłem przez tereny silnie zurbanizowane i choć obecnie do każdej niemal posesji doprowadzona jest asfaltówka, udział dróg asfaltowych na całej mojej dotychczasowej marszrucie wyniósł około 50%.

Przyznaję, że ten odcinek nie należał do najtrudniejszych. Zapewne bez większych problemów dotarli do "dwójki" zarówno mieszkańcy okolic Limanowej, jak i uczestnicy poprzednich edycji Kieratu. Okolice Słopnic kieratowicze depczą regularnie, więc po drodze co i raz mijało się miejsca znane z poprzednich maratonów.
W przeszłości był już punkt kontrolny na cmentarzu wojennym pod Golcowem, kilka razy na ścieżce przyrodniczej pod Ostrą, raz w szkole w osiedlu Granice, a ledwie rok temu w centrum Słopnic. Wcześniej przy kapliczce na Zaświerczu, przy ambonie myśliwskiej na stoku Łopienia i przy moście przez Słopniczankę w osiedlu Sączek.
Jednak i na tym odcinku zdarzały się podobno drobne wpadki i nie wszystkim udało się dotrzeć do drugiego punktu przed zmrokiem.




Odcinek 3 - pod Kostrzę (PK3)

Z centralnej części Beskidu Wyspowego muszę się przedostać w jego północną część. Przejście spod Łopienia w kierunku Kostrzy wydaje się dziecinnie proste.
Do Tymbarku żółtym szlakiem, potem zielonym prawie na miejsce.
Rzeczywiście zejście do Tymbarku jest oczywiste, ale kto zna zielony szlak, ten wie, że lepiej zaufać mapie i kompasowi, niż zielonym znakom, które na polach i łąkach giną. W dzień trudno je dostrzec, a co dopiero nocą. Ten odcinek trasy przemierzam niestety w strugach deszczu. Za mostem nad Łososiną szlak skręca w lewo w kierunku Podłopienia. Aby oszczędzić sobie nudnego asfaltowania idę prosto w kierunku dobrze mi znanego zespołu szkolnego - siedziby jednostki strzeleckiej tymbarskiego Strzelca i dalej drogą w kierunku siodła pomiędzy Zęzowem i Stronią.
Jest końcówka lata, więc las pełen jest grzybów, których wzrostowi sprzyja deszczowa aura. Całe szczęście, że idę samotnie. Gdyby była ze mną moja żona, która towarzyszyła mi poprzedniego dnia, nie pozwoliłaby na pozostawienie w lesie przepięknych prawdziwków, podgrzybków i dorodnych koźlaków, więc marsz zakończylibyśmy zapewne pod Zęzowem. Jakoś miejscowych grzybiarzy też nie widać. Komu chciałoby się w taką pogodę iść do lasu. Jedynym stworzeniem, jakie spotykam jest złocista salamandra, która gdyby umiała mówić, powiedziałaby z pewnością, że pogoda jest przepiękna.
Potem idę jakiś czas zielonym szlakiem, bardziej na pamięć, niż według znaków. Na stokach Kostrzy szlak przecina koryto strumienia, u którego źródeł postanowiłem zlokalizować kolejny punkt kontrolny. Od tego miejsca trzymam się już dróg i ścieżki biegnących wzdłuż strumienia i bez problemu docieram do kotlinki, w której ów strumień ma początek. I tu miłe zaskoczenie. Od czasu, gdy byłem tu ostatni raz, miejsce zmieniło się nie do poznania.
Strumień został przegrodzony kamienno-betonowym nasypem, dzięki czemu w kotlince powstał sporych rozmiarów zbiornik wodny. Od biegnącej powyżej kotlinki drogi stokowej doprowadzono do zbiornika dobrze utrzymną drogę przeciwpożarową.
Ta leśna inwestycja jest elementem realizowanego w ostatnich latach na stokach Kostrzy programu tworzenia tzw. małej retencji wodnej. Pod Kostrzą wybudowano już kilka takich zbiorników retencyjnych. Ten jest jednym z najbardziej ukrytych, a przy jego tworzeniu wykorzystano naturalne ukształtowanie terenu. Miejsce na punkt kontrolny wydało mi się idealne.

Miejsce nie było trudne do namierzenia, ale wymagało spojrzenia na mapę, z tym większą satysfakcją przyjąłem informacje, że nawet niektórzy mieszkańcy pobliskiego Rupniowa nie mieli o jego istnieniu zielonego pjęcia.




Odcinek 4 - na szczyt Kamionnej (PK4)

Z punktu nr 3 podchodzę drogą pożarową do wymienionej wcześniej stokówki. Droga w kierunku północno-wschodnim minimalnie się wznosi i wkrótce kończy się placem do załadunku drewna. Nie zmieniając kierunku schodzę aż do spotkania z zielonym szlakiem, dalej koło zabudowań i nadajnika telekomunikacyjnego dochodzę do szosy prowadzącej z Rupniowa do Szyku.
Nieco ponad kilometr idę szosą. Koło boiska piłkarskiego skręcam w lewo, tak by przemieszczać się prosto w kierunku kolejnego punktu kontrolnego, czyli szczytu góry Kamionna. Jest to w sumie dość długi, blisko czterokilometrowy odcinek asfaltowy.
Na Kamionną podchodzę niebieskim szlakiem turystycznym zaliczając po drodze szczyt Pasierbieckiej Góry. Niebieski szlak jest dość dobrze znakowany, choć na odcinku podszczytowym poprowadzono go wąską i krętą ścieżką. Zastanawiam się, czy nocą zawodnicy się tu nie pogubią, ale gdy docieram do szczytu Pasierbieckiej Góry, obawy mijają. Bo choć ja jestem tu za dnia, mgła ogranicza miejscami widoczność do kilku metrów skutecznie kamuflując znaki. Jednak ścieżkę pod stopami cały czas widać wyraźnie.
Dalej droga jest oczywista. Szlak doprowadza na podszczytową polanę z przystankiem turystycznym. Kamionna to najwyższy punkt pierwszej połowy trasy.

Jak się okazało podczas objazdu trasy samochodem terenowym w przeddzień zawodów, punkt ten był, o dziwo, najbardziej niedostępnym na całej trasie. Nasz dzielny kierowca znający każdą leśną ścieżkę w tej okolicy, ujrzawszy pierścień połamanych drzew okalających szczyt Kamionnej od jednej strony, a od drugiej pokryte kiludziesięciocentymetrową warstwą wody bagno chroniące dostępu niczym fosa, dał za wygraną i z wjazdu na szczyt zrezygnował.
Nie sądziłem, aby na tym odcinku ktokolwiek mógł się zgubić, jednak podobno byli tacy, którzy w drodze na Kamionną odwiedzili Pasierbiec. I nie był to z pewnością zamierzony manewr taktyczny, ale skutek przeoczenia skrzyżowania asfaltowej drogi do Pasierbca z niebieskim szlakiem. Ominięcie szczytu Pasierbieckiej Góry nie dawało wszakże żadnej oszczędności, bo idąc z niego na Kamionną wytraca się zaledwie kilka metrów wysokości.




Odcinek 5 - do Rozdziela (PK5)

Zejście ze szczytu Kamionnej do schroniska młodzieżowego w Rozdzielu było odcinkiem odpoczynkowym. Niejednego mogło zdziwić po co w ogóle na ekstremalnej imprezie taki odcinek. Oczywista droga, w dodatku cały czas z górki, zakończona ewidentnym punktem kontrolnym. Bo w pierwotnym założeniu to nie tak miało być. Gdzieś w jednej czwartej trasy zwykłem lokalizować pierwszy tzw. wodopój, oczywiście w miejscu cywilizowanym, aby było gdzie zdeponować zapasy wody. Kiedy układałem trasę, miałem zamiar zlokalizować punkt z wodopojem w uroczym miejscu, gdzie Kierat gościł już kilkukrotnie - w bacówce "Nad Wilczym Rynkiem" pod szczytem Kamionnej. Podczas pierwszego deptania trasy połączonego z jej pomiarami, przeszedłem co prawda przez szczyt Kamionnej, traktując go jako potencjalny wariant lokalizacji PK, ale wariantem podstawowym była bacówka. Tam chciałem też zakończyć etap mojej wędrówki, bo dzień się kończył a ja byłem kompletnie przemoczony.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po zejściu w dobrze znane, jak mi się wydawało, miejsce ujrzałem bacówkę zamkniętą na cztery spusty, za to po przeciwnej stronie drogi ogromny budynek hotelu. Punkt w hotelu - tego jeszcze nie było. W dodatku wysuszę się, ogrzeję i porządnie wyśpię. Niestety hotel również był zamknięty. Po telefonicznym kontakcie z właścicielem, postanowiłem szukać schronienia w Rozdzielu.
I w ten sposób z pierwotnie zakładanego punktu w bacówce zrobiły się dwa: na szcycie Kamionnej i w PTSM Rozdziele, idealnym miejscu na wodopój.




Odcinek 6 - na Łopusze (PK6)

Zanim przejdę do opisu kolejnego odcinka trasy, muszę podzielić się zabawną historią związaną z moim noclegiem. Gdy wieczorem dotarłem do PTSM, zastałem tam... zamknięte drzwi. Jacyś dobrzy ludzie podali mi numer telefonu do pracownika schroniska, ten jednak był gdzieś daleko poza domem, ale obiecał, że jak tylko wróci, schronisko mi otworzy. Mija dobra godzina, światła już w domach gasną, a ja siedzę na podwórku i czekam. Zimno, ciemno, mokro. Jak nie przyjedzie, to chyba ułożę się w komórce na stercie śmieci i jakoś do rana przetrwam. Ale w końcu się doczekałem. Przyjechał, otworzył, zameldował, wydał pościel, oprowadził po kuchni, zostawił klucze i mnie samego na gospodarstwie. Stuprocentowe zaufanie do samotnego wędrowcy. Warunki miałem lepsze niż w hotelu. Całe schronisko do mojej wyłącznej dyspozycji. Rano przyszła pani kierowniczka. Przedstawiam się, zaczynam opowieści o Kieracie i próbuję wysondować, czy wyraziłaby zgodę na urządzenie tutaj kieratowego wodopoju. I od niej dowiaduję się, że o Kieracie to już sporo słyszała od swojego pracownika, który już kilka razy startował, tego właśnie, co mnie wczoraj przyjmował. Że ja nie poznałem jednej z ponad dwóch tysięcy twarzy, które przewinęły się przez Kierat, mogę sobie wybaczyć, ale że on mnie nie poznał, nawet jak nazwisko wpisywał do książki meldunkowej, nie wierzę. Podejrzewam, że po prostu nie chciał się przyznać, że doszło do przypadkowego zdemaskowania fragmentu tajemnicy kieratowej trasy.
Spotkania z kieratowiczami zdarzają mi się podczas chodzenia po Beskidzie Wyspowym coraz częściej. Kiedyś obchodziłem trasę z kuzynem mojej żony, który nie mógł się nadziwić: "Wujku, ciebie tu wszyscy znają?"


Ze schroniska PTSM ruszam drogą prosto w górę w kierunku Łopusza Zachodniego. Na grzbiecie spotykam niebieskie znaki szlaku turystycznego. Dokładna lokalizacja punktu nie była z góry przesądzona. Miałem ochotę ukryć punkt gdzieś w dolince na północnym stoku Łopusza Wschodniego, jednak brak dogodnej drogi dojścia skłonił mnie do umiejscowienia punktu na skraju lasu bezpośrednio przy szlaku.

Zauważyłem, że wielu zawodników zbiegło asfaltem w kierunku Kamionki, po to by za kościołem i sklepem wspinać się również asfaltówką w górę pod szczyt Łopusza Wschodniego. Ten wariant był minimalnie dłuższy od mojego, ale przede wszystkim zmuszał do zbędnego wytracenia wysokości podczas zejścia w dół potoku Rozdzielec. Wariant wyłącznie dla miłośników asfaltu.




Odcinek 7 - na stary cmentarz (PK7)

Spod Łopusza zbiegam wprost na północ początkowo niebieskim szlakiem. Gdy ten skręca w kierunku Rajbrotu, rozstaję się z nim. Droga prowadzi cały czas w dół na północ. Przecinam szosę z Rajbrotu do Bytomska. Teraz droga wspina się łagodnie na wznisienie, z którego w dzień widać już będzie mur cmentarza. Pierwotna lokalizacja kolejnego punktu również miała być inna. Chciałem go ukryć w głębokim wąwozie potoku płynącego od strony Rajbrotu w kierunku Łąkty. Jednak, gdy dotarłem na wzgórze i zobaczyłem, że od wąwozu oddziela mnie długi i szeroki łan uprawnego pola, a potem wyobraziłem sobie sześciuset kieratowiczów, którzy "weszli w szkodę", szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Doszedłem do szosy Rajbrot - Muchówka i nią aż do rejonu cmentarza. Punkt postanowiłem zlokalizować za cmentarzem.

Znalezienie punktu raczej nikomu problemów nie sprawiało, choć drogi dojścia były różne. Niektórzy idąc od szosy obchodzili cmentarz od północy drogą, niektórzy od południa miedzą, inni przechodzili przez środek cmentarza i forsowali wysoki kamienny cmentarny mur. W ten sposób zaliczali zadanie specjalne na własne życzenie. Sędziowie zaobserwowali też zawodnika, znanego z wybierania niekonwencjonalnych i bardzo ambitnych wariantów przejścia, który punkt atakował nie od strony szosy, jak wszyscy, ale od zachodu.

Pewne wątpliwości wzbudzało też oznaczenie kapliczki na mapie. Prawdopodobnie, gdyby zawodnicy pokonywali ten odcinek w dzień, a nie nocą, nie mieliby niepotrzebnych rozterek. Bo przy szosie są dwie kapliczki, ale na mapie oznaczona tylko jedna z nich. Druga, nieoznaczona na mapie stanowi swoisty drogowskaz do cmentarza.




Odcinek 8 - do Lipnicy Górnej (PK8)

Z punktu wracam do szosy drogą wzdłuż północnego muru cmentarza. Teraz czeka mnie odcinek marszu asfaltem. Na poziomie rezerwatu "Kamienie Brodzińskiego" odbijam pierwszą nadarzającą się ścieżką na wschód. Sporo tu w lesie ścieżek wydeptanych przez grzybiarzy, których jesienią spotkać tu można tłumy.
"Kamienie Brodzińskiego" są sporych rozmiarów ostańcami z piaskowca, którym naturalne procesy erozji nadały fantazyjne kształty. Trochę żałuję, że znaczna część zawodników będzie w tym rejonie jeszcze przed wschodem słońca. Nocą mogą przejść obok skał nie zwracając na nie uwagi, a szkoda, bo jest na co popatrzeć. Początkowo planowałem urządzenie punktu kontrolnego właśnie tu pomiędzy skałami, ale gdzieś trzeba było zrobić punkt z gorącymi napojami, a najdogodniejszym miejscem na jego urządzenie okazał się zajazd "Pod Kamieniem".

Tym, którzy nie mieli szczęścia nacieszyć się widokiem skał polecam wizytę w tym miejscu choćby przy okazji wakacyjnego lub weekendowego wyjazdu. Można się tu zatrzymać na parkingu przed restauracją i podejść do rezerwatu skalnego oddalonego o przysłowiowy "rzut beretem". Pod koniec lata lub jesienią, wycieczkę połączyć można z grzybobraniem.

Z pokonaniem tego odcinka, a w szczególności z dotarciem do półmetka nikt chyba nie miał większych problemów, choć niektórzy spod cmentarza wracali do asfaltowej szosy miedzą lub forsując na powrót cmentarny mur. Obecność samochodu na punkcie najwyraźniej ich nie zastanowiła. Może uważali, że sędziowie wnieśli go do lasu na plecach. Same "Kamienie Brodzińskiego" spora część zawodników nawiedziła dopiero w drodze na kolejny punkt kontrolny.




Odcinek 9 - w Sołtysie Góry (PK9)

Z półmetka wracam pod "Kamienie Brodzińskiego". Jeszcze raz podziwiam ostańce skalne. Ich rozmiary i kształty mogą zaskakiwać, wszak otoczenie rezerwatu pozbawione jest większych form skalnych.
W kierunku Rajbrotu idę za niebieskimi znakami szlaku turystycznego. Kawałek szosą wzdłuż rzeki Uszwicy, by najszybciej, jak to tylko możliwe odbić na wschód w kierunku Dominicznej Góry. Jej południowym stokiem poprowadzono zielony szlak turystyczny, ale ja wybieram drogę trawersującą szczyt od północy. Droga biegnie w przeważającej części skrajem lasu otwierającym widoki na dolinę Uszwicy z bielejącymi w dole zabudowaniami Lipnicy Murowanej. Przede mną zamyka horyzont gęsto zalesione pasmo Szpilówki, zwanej też przez niektórych Śpilówką. To niewysokie pasmo górskie wygląda stąd majestatycznie, a zabudowa Lipnicy Murowanej, Rajbrotu i Iwkowej skupiona w dolinach rzek sprawia, że przemierzając to pasmo ma się wrażenie, jakby się było w sercu puszczy.
Mógłbym się nie przejmować spotkaniem z czarnym szlakiem i iść dalej w kierunku szczytu Piekarskiej Góry. Nie mogę jednak zapominać, że nie idę na spokojną wycieczkę, ale buduję trasę górskiego maratonu. W pasmo Szpilówki jeszcze wrócę, ale teraz schodzę do krańca Iwkowej i zmierzam w kierunku bacówki "Biały Jeleń". Miejsce to polecić mogę miłośnikom weekendowych wypadów w góry, szczególnie amatorom niezbyt trudnych pieszych spacerów, grzybobrania i jazdy konnej.
Osoby o zasobniejszym portfelu mogą się tu zatrzymać na weekend a nawet na kilka dni. Atrakcji z pewnością nie braknie. Można tu dobrze zjeść i wypocząć z dala od cywilizacji a jednocześnie w warunkach bardzo cywilizowanych. Ja w "Białym Jeleniu" zatrzymuję się tylko na chwilę i ruszam w Sołtysie Góry. Błotnista droga osłabia moją nadzieję na spotkanie miejsca dogodnego na punkt kontrolny, jednak upatrzona już wcześniej na mapie polana wyraźnie kontrastuje z otoczeniem. Z ponurego lasu wychodzę na rozświetloną słońcem i mieniącą się wszystkimi odcieniami zieleni łąkę. Tu musi być kolejny punkt kontrolny.

Dojazd do tego punktu był możliwy wyłącznie samochodem terenowym.
Podczas obzajdu trasy w przeddzień maratonu miałem poważne obawy, czy nie ugrzęźniemy w błocie, ale zdolności naszego kierowcy pozwoliły nam nie tylko dojechać do polany, ale i bezpiecznie z niej powrócić. Gdyby się nie udało, sędziowie z PK9 mieliby do wykonania nie lada zadanie, ponieważ stanowili jeden z najbardziej doposażonych w sprzęt turystyczny patroli sędziowskich.




Odcinek 10 - do pustelni Św. Urbana (PK10)

Jeszcze kawałek idę rowerowym szlakiem. Gdy droga zaczyna lekko opadać, co oznacza, że szczyt Sołtysich Gór mam już za sobą, odbijam w drogę na północny wschód i pomiędzy polami schodzę do zabudowań Iwkowej.
Przy zabytkowej kapliczce skręcam w drogę z mostem przez potok Bela i szlakiem rowerowym podchodzę pod Szpilówkę do wiaty punktu widokowego. Idę drogą na wschód aż do miejsca, gdzie poniżej wśród drzew dostrzegam drogę prowadzącą do pustelni św. Urbana, zwanej przez miejscowych "Urbanką". Obecnie dojście do pustelni jest wyraźne i oznaczone, ale przed laty, odnalezienie "Urbanki" bez miejscowego przewodnika było nie lada wyczynem. Pamiętam, że przez kilka kolejnych lat penetrowaliśmy po kolei dolinki wszystkich niemal strumyków spływających spod Szpilówki i Bukowca, by w końcu trafić do tej właściwej. Nie dysponowaliśmy wówczas dokładną mapą, a do pustelni prowadziła niepozorna, miejscami zarośnięta ścieżka.

Punkt przy pustelni postanowiłem przydzielić sędziom wprawionym w górskich wędrówkach, bo uznałem, że samochodem się tam nie dojedzie. Okazało się jednak, że nasz terenowy kierowca z drogą do "Urbanki" sobie poradził i dowiózł sędziów pod same drzwi pustelni. I choć to mężczyźni obyci z wysokimi górami, opowiadali mi, że mieli sporego cykora, gdy samochód w niebezpiecznym przechyle przebijał się powiędzy drzewami po uciekającym spod kół błotnistym zboczu wąwozu.
Niektórzy zawodnicy wąwóz ten "zaliczyli" atakując punkt trawersem od zachodu, zamiast z dołu od południa. Domyślam się dlaczego.




Odcinek 11 - pod Machulec (PK11)

Otoczenie pustelni świętego Urbana wygląda dziś inaczej, niż przed laty. Pustelnia została dopiero co odnowiona, a wyposażenie wnętrza poddano renowacji. W miejscu źródełka z krystalicznie czystą wodą, która wg tradycji miała niegdyś właściwości lecznicze, zbudowano ujęcie wody z kranikiem. Przy pustelni ustawiono stół i tablicę informacyjną. Jednak sama pustelnia jest dokładnie taka, jaką pamiętam z lat 60-tych ubiegłego wieku.
Z punktu ruszam wprost do góry w kierunku szczytu Bukowca, dalej szlakiem grzbietowym w kierunku Machulca. Podczas obchodu trasy, zrobiłem sobie na tym odcinku przerwę na nocleg i po dojściu do szosy z Iwkowej do Tenczyna zszedłem do zajazdu "U Zygi". Jest to doskonałe miejsce na odpoczynek i posiłek, szkoda tylko, że od pieszego szlaku turystycznego z Bukowca na Machulec nie wyznakowano obejścia pozwalającego na odwiedziny zajazdu bez konieczności marszu szosą. Po noclegu wracam na przełęcz i ruszam dalej na wschód zielonym szlakiem. Promienie słońca przedzierające się przez korony drzew spowite poranną mgłą nadają krajobrazowi bajeczny wygląd. Na rozwidleniu dróg opuszczam szlak i wybieram drogę stokową trawersującą tzw. Wierzchowinę w paśmie Machulca od południa. Wkrótce dochodzę do drogi zbiegającej z tejże Wierzchowiny do osiedla na przedmieściach Czchowa. Przy tej drodze postanowiłem "ukryć" kolejny punkt kontrolny.

Uczestnicy zwrócili zapewne uwagę na żeński skład patrolu sędziowskiego. Naszej doświadczonej sędzinie Agnieszce, siostrze naszego kawowego sponsora, wyznaczyłem zadanie sędziowania wraz z Gosią, córką jednego z zawodników, nieletnią, ale z dużym doświadczeniem w pracy przy obsłudze zawodów. Dotąd zawsze przydzielano ją do obsługi punktów żywieniowych, a ona miała ochotę zobaczyć jak to jest na trasie w terenie. Mama Gosi ustaliła z Agnieszką, że przez jakiś czas Gosi będzie towarzyszyć jej młodsza (jeszcze młodsza) siostra, to we dwie będzie dziewczynkom raźniej. Patrol na punkt 11 wywozimy samochodem terenowym w środku nocy, licząc się z tym, że po północy mogą się tu pojawić pierwsi zawodnicy. Terenówka opuszcza zabudowane tereny i wspina się polną drogą pod czarną ścianę lasu. Drogę przebiega nam sarenka. Z tylnych siedzeń rozlega się pisk radości. Wjeżdżamy w środek lasu. Reflektory samochodu oświetlają drogę, ale z bocznych okien widać tylko ciemność. Dziewczynki przytulają się do siebie i do Agnieszki. Przestaje im być wesoło. Dojeżdżamy do polany. Milknie silnik, kierowca gasi reflektory. Dookoła kompletna ciemność i cisza, przerywana co jakiś czas pohukiwaniem sowy. Ojeeeej. Teraz musi wystarczyć tylko światło latarek. Ustalamy miejce ustawienia namiotów. Dziewczynki będą z pewnością pamiętać tę przygodę do końca życia.




Odcinek 12 - w kierunku Wytrzyszczki (PK12)

Z punktu 11 zbiegam drogą w dół w kierunku zamku Tropsztyn w Wytrzyszczce. Poniżej pierwszych napotkanych zabudowań nawierzchnia drogi zamienia się w asfaltową. Przechodzę koło ośrodka misyjnego i osiedlowymi drogami asfaltowymi dochodzę do górnych zabudowań Wytrzyszczki. Punkt kontrolny miał być pierwotnie w zamku Tropsztyn. Szkopuł w tym, że zamek jest własnością prywatną i jedynie w sezonie letnim jest udostępniany do zwiedzania. Wcześniejsza lustracja uświadomiła mi również kolejny problem - konieczność przekroczenia bardzo ruchliwej szosy krajowej. Niebezpieczeństwo, hałas, smród spalin. Postanowiłem uciec z punktem na wzgórze sąsiadujące z zamkową górą. W sukurs przyszedł mi świeżo wyznaczony zielony szlak turystyczny. Gdy nacieszyłem się widokami na Jezioro Czchowskie, ruszyłem tymże szlakiem na południe. Na skrzyżowaniu świeżo oznakowanego trawersu z drogą grzbietową zlokalizowałem kolejny punkt kontrolny.

Teraz czas na opis kolejnej przygody "z pamiętnika Budowniczego Trasy".
W przeddzień maratonu jedziemy samochodem terenowym sprawdzić dojazd do punktu. Osiedlową asfaltówką dojeżdżamy do szlaku, dalej do punktu i z powrotem. Tuż przed skarajem lasu drogę zajeżdża nam samochód terenowy. Zdenerwowany kierowca rusza w naszą stronę.
- "Kto panom pozwolił tu wjeżdżać?"- krzyczy na powitanie.
- "Szlabanu nie było, ale jeśli Pan sobie nie życzy, to jutro wjeżdżać nie będziemy, sędziowie dojdą sobie pieszo" - odpowiadamy starając się uspokoić sytuację.
Tu następuje krótka wymiana zdań, przedstawiam się i informuję o imprezie.
- "Ale ja tu nikogo nie wpuszczę, żadnego maratonu nie będzie, to jest moja prywatna działka" - słyszę w odpowiedzi - "Dlaczego nie zapytaliście mnie o zgodę, czy możecie przez środek mojej posesji wymalować szlak".
Spieszę z wyjaśnieniem, że z wyznaczaniem szlaku nie mamy nic wspólnego i do głowy by nam nawet nie przyszło, żeby wymalować znaki przez czyjeś podwórko.
- "W tej sytuacji w pełni rozumiem Pana wzburzenie i Pana reakcję na naszą wizytę. Ja zareagowałbym dokładnie tak samo" - próbuję nawiązać nić porozumienia.
Wzburzenie gospodarza nieco słabnie, ale o zezwoleniu na przejście nie ma mowy.
- "Ja w pełni rozumiem Pana, niech Pan zrozumie mnie i pomoże mi jakoś rozwiązać problem. Trasa ustalona i uzgodniona w Urzędzie Gminy, mapy wydrukowane. Może zna Pan tu jakieś obejście?... A może oczekuje Pan jakiejś rekompensaty. Może ma Pan firmę, to rozdamy zawodnikom ulotki reklamowe" - zaczynam negocjować.
Niespodziewanie atmosfera rozmowy się zmienia. Gospodarz zgadza się na wejście zawodników a nawet na wjazd samochodu, co więcej, dziękuje za jakąkolwiek rekompensatę. Opowiadamy sobie chwilę o swojej pracy i naszych pasjach. Następuje też koleżeńska wymiana doświadczeń z jazdy terenówką po górach pomiędzy gospodarzem i naszym kierowcą.
Wiedziałem, że ludzie tu dobrzy, choć czasem trochę nerwowi. Mam tak samo.




Odcinek 13 - do Kątów (PK13)

Do doliny potoku Granicznik schodzę szlakiem. Można było próbować skrótów, ale przechodzenie przez tereny prywatnych działek było conajmniej ryzykowne. Pod wieżę przekaźnikową w Połomie Małym podchodzę zielonym szlakiem. Można też było iść za znakami ścieżki krajoznawczej. Obydwa warianty ciekawe. Idąc szlakiem podziwiać można piękne widoki w stronę doliny Dunajca. To stąd właśnie pochodziła umieszczona w nagłówku kieratowej strony fotografia, na której widać wieżę zamku Tropsztyn, a za nią, na drugim brzegu zalewu, pustelnię świętego Świerada w Tropiu. Ścieżka krajoznawcza poprowadzona z kolei osobliwym wąwozem dopływu Granicznika. Spod nadajnika kieruję się w stronę krzyża i wzdłuż kapliczek drogi krzyżowej kieruję się do Kątów. Mijam szkołę i kościół i idąc cały czas prosto docieram do dworu Państwa Sławików. Punkt kontrolny i ostatni wodopój zlokalizowany przy przystanku Jana Karskiego.

Ten punkt miał być początkowo gdzie indziej. Chciałem go zlokalizować w Drużkowie Pustym, bo choć dwór w Kątach od dawna przykuwał moją uwagę, sądziłem, że urządzenie tam wodopoju będzie trudniejsze do uzgodnienia. Jednak jesienią, już po moim obchodzie trasy, dotarła do mnie informacja, że koło dworu Państwa Sławików został urządzony przystanek pamięci Jana Karskiego.
O jego działalności mogliśmy się sporo w ostatnim czasie dowiedzieć z mediów dzięki ogłoszeniu "Roku Jana Karskiego". Okazji do odwiedzenia miejsca, w którym podczas okupacji ukrywał się po odbiciu z nowosądeckiego więzienia nie mogłem nie wykorzystać. Dwór w Kątach to niezwykłe miejsce, które przypomina o ludziach gotowych ryzykować własnym życiem dla ochrony człowieka, który miał do spełnienia szczególną misję. To miejsce, które każe pamiętać o tych, którzy za tę gotowość zapłacili najwyższą cenę, a było ich niemało. To miejsce, które zmusza do refleksji oraz do szukania odpowiedzi na pytanie, dlaczego świat tak długo był głuchy na doniesienia o tragedii tysięcy ludzi ginących w hitlerowskich obozach zagłady na terenie okupowanej Polski. Miejsce szczególnie ważne dziś, gdy tę tragiczną rzeczywistość, za której odkrywanie przed światem tak wielu oddało życie, niektóre środowiska starają się przeinaczyć.


Wiem, że podczas maratonu nie ma czasu i siły na refleksję, ale liczę na to, że wielu spośród Was powróci tu podczas swoich wędrówek w gronie rodziny lub znajomych. Warto tu przystanąć i warto to miejsce pokazać innym.




Odcinek 14 - do Krosnej (PK14)

Od dworu w Kątach ruszam na południowy zachód polną drogą. Pomiędzy porozrzucanymi na stoku góry zabudowaniami Dobrociesza docieram do grzbietu.
Po drodze mijam zabytkową murowaną kapliczkę, która stanowiła dla mnie swoisty drogowskaz. Teraz asfaltówką zmierzam w kierunku północno-zachodnim. Znakomity odcinek do podziwiania widoków. Z prawej strony Pasmo Śpilówki i Machulca, gdzie niedawno byłem, z lewej Pasmo Łososińskie z wyniosłym Jaworzem, którego zdobycie dopiero mnie czeka. Pod szczytem bez nazwy skręcam w stronę wsi Krosna. Punkt umiejscowiłem w miejscu widokowym pod lasem.

Dokładnie w tym miejscu, blisko 50 lat temu, wylegiwałem się na słońcu podczas spędzanych w Krosnej rokrocznie wakacji. Wtedy nie było tu asfaltowych dróg, a do wielu położonych wyżej domostw nawet konnym wozem trudno było dojechać. Zresztą w latach 60-tych XX wieku koń był na tych terenach rzadkością. Za to każdy niemal gospodarz hodował woły, wykorzystywane jako niezawodne zwierzęta pociągowe. Powolne, ale silne, znakomicie dawały sobie radę na tutejszych stromiznach. Pamiętam, że całkiem dla mnie naturalny widok pary wołów zaprzężoonych do wozu lub pługa, wielu przybyszów z nizin wprawiał w osłupienie.

Okolice tego punktu kontrolnego, przywodzą mi na myśl wiele wspomnień. Ileż to razy krążyłem po tym lesie, na skraju którego stoję, w poszukiwaniu grzybów. Tam gdzieś poniżej na skraju wąwozu urządzaliśmy z bratem leśną kryjówkę.
Innym razem z rodzeństwem i przyjaciółmi dzieliliśmy się na drużyny i bawiliśmy się w podchody.
Nie zapomnę nigdy tych wieczorów pod lasem, gdy przy wtórze gitary, zgromadzeni wokół ogniska, śpiewaliśmy harcerskie piosenki, wpatrując się w rozświetlony blaskiem księżyca masyw Kretówki (Jaworza).
I choć polne i leśne drogi wyasfaltowano, choć przybyło murowanych domów, choć las urósł przez te pół wieku, góry wciąż te same i tak samo znajome.




Odcinek 15 - pod Jaworz (PK15)

Z 14 PK ruszam dobrze mi znaną drogą w dół. Mijam kilka domostw, odwiedzam gospodarzy, u których spędzałem przed laty wakacje i docieram do kaplicy zbudowanej z kamieni z figurką Matki Boskiej z Lourdes.

To przy tej kapliczce pod wielką starą lipą umiejscowiony był półmetek podczas pierwszego Kieratu. Miejsce wybrane wówczas przeze mnie nie przez przypadek, wszak znane mi dobrze z lat mojej wczesnej młodości. To właśnie tutaj zdobywałem swoje ministranckie szlify. Jeśli kogoś dziwi, dlaczego tu, a nie w normalnym kościele w swojej warszawskiej parafii, spieszę z wyjaśnieniem.
Otóż do Krosnej przyjechałem po raz pierwszy w 1966 roku za namową księdza jezuity Stefana Miecznikowskiego, który był przyjacielem moich rodziców. Ojciec Stefan był przedwojennym skautem i okoliczne góry znał jak własną kieszeń, bo choć pochodził, podobnie jak ja, z Warszawy, w okolicach Nowego Sącza spędzał regularnie harcerskie obozy, podczas których prowadzał swoją drużynę w okoliczne góry. Podczas spędzanych z nami wakacji pełnił więc rolę naszego przewodnika zarówno w normalnym, jak i duchowym znaczeniu. Każdy dzień naszych wakacji rozpoczynał się mszą świętą odprawianą w "Grocie", bo tak przez mieszkańców Krosnej i okolicznych wiosek nazywana jest kaplica pod lipą. Potem, jeśli tylko pogoda pozwalała, ruszaliśmy na wycieczkę w góry. Wieczory z gitarą przy ognisku często zamykały dzień.
Do Krosnej wracałem później jako student podczas wielodniowych górskich wędrówek, odwiedzałem tę wioskę wraz ze swoimi dziećmi i powracam tu z chęcią do dziś, a żelaznym punktem programu podczas każdej wizyty w Krosnej jest choćby krótka chwila spędzona przy "Grocie".


Spod kaplicy można zejść do centrum Krosnej na kilka sposobów, można też, trzymając się cały czas grzbietowej asfaltówki zejść do Ujanowic.

Niektórzy zawodnicy wybrali taki właśnie wariant. Z Ujanowic można dojść do dużej drogi prowadzącej ze Żbikowic do gospodarstwa "Hubertówka" pod Jaworzem. Jest to wariant nieco okrężny, dlatego nieliczni szukali szczytu Jaworza zbyt wcześnie. Gęsta mgła i zmęczenie doprowadziły do zaburzenia orientacji w terenie i konieczności ratowania się telefonem do budowniczego trasy.

Ja wybieram drogę spod "Groty" wprost w dół, potem asfaltówką koło kościoła i szkoły w kierunku wsi Żmiąca. Po drodze przecinam szosę prowadzącą z Laskowej do Łososiny Dolnej. Główną drogę przez Żmiącą opuszczam tuż ponad kościołem. Dalej kieruję się drogami oznaczonymi na mapie jako szlak rowerowy. Ten szlak, jak niektórzy słusznie zauważyli, istnieje wyłącznie na mapie. W terenie darmo szukać oznaczeń. Może kiedyś były. Bywam tu raz na kilka lat i nie spotkałem nigdy ani znaków, ani rowerzystów. Dochodzę do pięknie urządzonego gospodarstwa agroturystycznego "Hubertówka", stąd drogą w kierunku grzbietu prosto pod wieżę widokową.

Obecnie dojście ze Żmiącej na Jaworz nie jest trudne, jednak za czasów mojej młodości, gdy jedyną asfaltową drogą w okolicy była wspomniana szosa wzdłuż rzeki Łososiny, łatwo się było zgubić w plątaninie polnych i leśnych ścieżyn, tym bardziej, że o dokładnych mapach w tamtych latach można było tylko pomarzyć. Więc szło się "na czuja" oby do góry, co wiązało się nieraz z podszczytowym "krzakingiem".
Za to na szczycie, na skraju rozległej polany stała kilkukondygnacyjna wieża triangulacyjna, z której roztaczał się wspaniały widok na wszystkie strony świata.
Z wybudowanej kilka lat temu wieży widokowej roztacza się równie wspaniała panorama, jak z dawnego triangula, ale niestety widoki w kierunku zachodnim przesłania szczyt Jaworza.




Odcinek 16 - do Limanowej (META)

Ostatni etap Kieratu wydawał mi się banalnie prosty. Powrót znakowanym szlakiem do Limanowej - czy może być coś łatwiejszego. Trasa powrotna nie pozostawiała pola dla inwencji zawodników. Jedynie końcówkę można było pokonać na dwa sposoby: albo trzymając się szlaku przejść tuż pod szczytem Miejskiej Góry, albo od Molówki drogami asfaltowymi, obejść szczyt Łysej Góry od południa.

Mój niepokój wywołała gęsta mgła i gruba pokrywa chmur, która dość wcześnie odebrała wolniejszym zawodnikom dzienne oświetlenie. Bo szlak łatwy do pokonania, gdy się nim idzie z zachodu na wschód, pokonywany w odwrotnym kierunku ma kilka pułapek. Pod Sałaszem droga w kilku miejscach się rozwidla i trzeba się trzymać grzbietowej ścieżki, a nie rozjeżdżonych dróg sprowadzających z grzbietu w kierunku Jaworznej i Laskowej. W dzień grzbiet Pasma Łososińskiego jest dobrze widoczny, ale w mglistą noc... Na szczęście deszczowa aura sprzyjała maruderom. Ścieżka przedeptana przez kilkaset stóp musiała być tak wyraźna, że nie musieliśmy wdrażać akcji poszukiwawczej i nawet zamykający pochód Mirek, który został na trasie sam bez latarki, z trudem, ale jednak o własnych siłach dotarł do mety.

Tegoroczna trasa, przyznaję, nie należała do najtrudniejszych pod względem nawigacyjnym. Pewną odmianą w stosunku do poprzednich edycji było pozostawienie największego podejścia na koniec maratonu. Trochę się obawiałem, czy do Krosnej nie będę musiał podstawiać autokaru dla zawodników, którzy się wystraszą karkołomnego finiszu, ale sądząc po ilości osób, które osiągnęły metę, taka konstrukcja trasy nie była zła. Niektórzy narzekali tylko, że przeloty pomiędzy punktami były zbyt oczywiste.

Gdy kończę pisać ten tekst, jestem już po obejściu trasy na kolejną, trzynastą edycję Kieratu. Mam nadzieję, że nowa trasa przypadnie Wam do gustu. Starałem się, aby niemal na każdym przelocie można było wybrać jeden z kilku możliwych wariantów przejścia. I asfaltu będzie nieco mniej. Gdzie powiedzie trasa nie zdradzę, mogę tylko zapewnić, że sporo będzie miejsc, na których Kierat będzie gościł pierwszy raz.

Do zobaczenia na starcie XIII edycji MEMP KIERAT w dniu 20 maja 2016 roku.
Pozdrawiam
Andrzej Sochoń - Wasz Budowniczy