Andrzej Sochoń

O trasie XI MEMP KIERAT 2014


Dziesięć edycji Kieratu za nami. A co to oznacza? Winien Wam jestem kilka słów wyjaśnienia. Otóż, gdy zaczynałem wkręcać Andrzeja Pilawskiego w Kierat, nie planowałem, że stukilometrowa pętla nie będzie wykraczać poza granice Powiatu Limanowskiego. Właściwie to nawet nie zakładałem, że baza maratonu będzie za każdym razem w Limanowej. Władze miasta i powiatu przyjęły jednak Kierat z taką gościnnością, że szkoda było z niej nie korzystać. Gdy Kierat z kameralnej imprezki przekształcił się w jedną z największych setek w Polsce, a nastąpiło to dość szybko, postanowiliśmy, że lojalność wobec przychylnych nam władz nakazuje pozostać wiernymi ziemi limanowskiej.
I wtedy Andrzej zadał mi pytanie: "Czy wystarczy ci pomysłów na trasy?" Wiedziałem, że łatwo nie będzie, ale obiecałem, że do dziesiątej edycji granic powiatu przekraczać nie będę. Z roku na rok było coraz trudniej, bo gdzie się człowiek nie obrócił, trafiał w miejsca zdeptane nogami kieratowiczów. I wreszcie nadszedł numer jedenasty, który mnie ze złożonej obietnicy zwolnił. A chęci mi nie brakuje na pokazanie uczestnikom Kieratu okolic bliskich Limanowej, acz położonych w powiatach sąsiednich.
Tym razem postanowiłem więc pokierować trasę w Gorce, a dokładnie w tę ich część, której nie obejmuje Gorczański Park Narodowy. To nie dlatego, że mi się GPN nie podoba, ale wprowadzanie kilkuset zawodników i to w dodatku nocą na teren, który z założenia ma być ostoją dla dzikiej zwierzyny, uznałem za pomysł nienajlepszy. Kierunek mojej marszruty był oczywisty - na południe. Postanowiłem, że na trasie musi być pasmo Lubania. Powrót, którędy, jak nie przez Gorc. A potem najkrótszą, ale też jak najładniejszą drogą w kierunku Słopnic - no to musi być po drodze Mogielica.
W całym moim zamyśle, niepokoiły mnie dwie rzeczy: ilość przewyższeń, która nakazywała przechodzić ze szczytu na szczyt bez przecinania dolin i nadmierna łatwość nawigacyjna trasy, będąca poniekąd skutkiem jej prowadzenia grzbietami górskimi, gdzie zazwyczaj wyznakowano szlaki turystyczne. Ale lepszy szlak, niż szosa.
Trudno - myślałem - ta edycja będzie łatwa, ale za to z rekordową ilością przepięknych widoków, jeśli pogoda dopisze.
To tyle tytułem wstępu. Teraz ruszam już na trasę.
Do opisu załączam kieratową mapę z moimi autorskimi wariantami przejścia pomiędzy punktami kontrolnymi. Swoją marszrutę oznaczyłem kolorem fioletowym.




Odcinek 1 - z Limanowej na Kuklacz (PK1)

Wystartowałem tym razem z parku miejskiego, a nie z rynku. Przecięcie przez maraton drogi krajowej okalającej limanowski rynek okazało się w ubiegłym roku przedsięwzięciem tak karkołomnym, że postanowiłem powtórki z rozrywki uniknąć. Punkt pierwszy zlokalizowałem na sympatycznym, choć niewysokim Kuklaczu. Zawsze ten szczycik omijałem, bo choć fragmenty szlaku z Łyżki do Limanowej przez Jabłoniec w poprzednich edycjach Kieratu już się pojawiały, na Kuklacz zawsze było nie po drodze. Droga w zasadzie bez wariantów, cały czas zielonym szlakiem. Typowa rozbiegówka. Niewielki skrócik robię sobie ponad kościołem w Siekierczynie, choć to oszczędność czasowa żadna, pozwala jednak na moment opuścić asfaltową nawierzchnię.




Odcinek 2 - do skrzyżowania dróg w Kiczni (PK2)

Pod szczytem Kuklacza szlak skręca w las, ja zaś idę dalej tą samą drogą, którą przyszedłem, na południowy-zachód. Osiedlowa asfaltówka doprowadza mnie pod kościół. Mijam go i gdy szosa skręca na wschód odbijam w prawo w lokalną drogę asfaltową. Po wejściu do lasu odbijam na południe ścieżką w górę wprost do zakrętu szlaku pod Okowańcem, gdzie kilka lat temu był punkt kontrolny. Kawałek szlakiem i dalej polną drogą, cały czas kieruję się niemal wprost na kościół w Młyńczyskach. Na początkowym odcinku Kieratu kościelne wieże prowadzą mnie niczym latarnie morskie i pozwalają wybierać optymalny azymut. Dalej ruszam drogą oznaczoną dużą strzałką: DO KRZYŻA. Jest tam jedno zmyłkowe rozwidlenie dróg, ale kto spojrzał przed siebie schodząc spod Jeżowej Wody, ten nie miał wątpliwości, że chcąc iść prosto, trzeba skręcić w lewo. Na grzbiecie góry mijam kapliczkę i kieruję się asfaltówką w kierunku Łącka do pierwszego znacznego skrzyżowania. Teraz drogą w prawo, stromo w dół, aż do doliny potoku. Punkt postanowiłem nieco ukryć, nie dlatego, by trudno go było namierzyć, wszak atak od kapliczki był dziecinnie prosty, ale po to, by zniechęcić zawodników do powrotu na grzbiet i próby przemarszu do Kamienicy szlakiem przez Modyń.





Odcinek 3 - do Kamienicy (PK3)

Miałem wrażenie, że to będzie najtrudniejszy nawigacyjnie odcinek Kieratu. Labirynt wiejskich dróg, z których nijak nie da się złożyć jakiejś logicznej całości. Sporo asfaltówek, więc po śladach też iść się nie da. Teren cywilizowany pozwala na w miarę bezpieczne błądzenie nocą. Sam starałem się wybrać wariant nie tyle nawet najkrótszy, co pozbawiony podejść, dlatego za wszelką cenę starałem się ominąć położoną w dolinie Wolę Piskulinę, do której prowadzą wszystkie okoliczne drogi. Wyszło mi jako tako, ale patrząc na rozmaite warianty przejść maratończyków przez ten rejon, dochodzę do wniosku, że i tak nie było najgorzej, choć miałem po drodze kilka przeszkód, bo teren miejscami zarośnięty, to znów zagrodzony przez właścicieli. Do Dworku Gorce idę jak do siebie, wszak gościłem tu wielokrotnie i nawet punkt kontrolny onegdaj tu był.
Dla mnie tutaj kończy się pierwszy dzień budowania kieratowej trasy. Ponieważ pracę w terenie rozpocząłem koło południa, korzystam z noclegu w Dworku Gorce.




Odcinek 4 - na łąkę w przysiółku Klenina (PK4)

Odcinek bez wariantów. Cały czas szlakiem. Ktoś zapytać może, po co taki punkt. Po pierwsze po to, by nie narażać zawodników na pokusę marszu do kolejnego punktu szosą Kamienica - Zabrzeż. Po drugie, bo to miejsce cudowne. Gdy podczas Kieratu przyjechałem tu w sobotni poranek po sędziów, stałem przez dłuższą chwilę, choć czas naglił, nie mogąc nacieszyć oczu widokiem rozświetlonych słońcem Tatr.




Odcinek 5 - do opuszczonego domu w przysiółku Dybce (PK5)

Kiedy patrzyłem na mapę, byłem ciekaw, czy łatwo będzie namierzyć nieoznakowaną drogę w kierunku osiedla Tworogi. Wspominam to miejsce z lat mojej wczesnej młodości, gdy stoki Gołego Wierchu rzeczywiście były gołe i gdy do pokonania ostrego podejścia pod Tworogi, mój tata wabił podążającą za nim dzieciarnię zapachem świeżutkiego, gorącego chleba zakupionego w Ochotnicy. Wspomnienie tego pysznego chleba z chrupiącą skórką i morderczej wspinaczki odkrytym zboczem poprzedzającej konsumpcję, towarzyszy mi i mojemu rodzeństwu do dziś. To było wspaniałe doświadczenie i niezwykłe odkrycie, że najlepiej smakuje to, co się z trudem zdobywa. Dziś Goły Wierch nie jest goły, a Tworogi nie pachną już świeżym chlebem. Idę z początku szlakiem. Zakręt szlaku ewidentny. Nie mam wątpliwości, gdzie się z nim rozstać. Jestem tu w dzień. Może nocą będzie choć trochę trudniej. Sądząc z relacji i zarejestrowanych śladów, było o wiele trudniej. Nawet mgła nie była potrzebna. Wystarczyło kilka powalonych drzew. Ten krótki i prosty, jak sądziłem, przelot okazał się dla niektórych przysłowiową deską do trumny. Opuszczony dom przy zbiegu granic trzech powiatów: limanowskiego, nowotarskiegi i nowosądeckiego jest kolejnym uroczym miejscem z przepiękną panoramą Beskidu Sądeckiego. Idealny na kolejny punkt kontrolny.





Odcinek 6 - na Lubań (PK6)

Wreszcie długi przelot dający możliwość wyboru jednego z wielu wariantów. Od punktu idę jeszcze kawałek na wschód do miejsca oznaczonego na mapie jako punkt widokowy, potem drogą w dół w kierunku Ochotnicy. Na wybór takiego wariantu ma wpływ miejsce obecnego zamieszkania właściciela opuszczonego domu. Po miłej rozmowie i wstępnych uzgodnieniach ruszam dalej w dół asfaltem, ale koło kapliczki, gdy asfaltówka skręca na wschód odbijam drogą leśną na zachód, by po chwili skręcić w stromą ścieżkę na południe i nią zejść do zakrętu opuszczonej niedawno asfaltówki w pobliżu jej wylotu do doliny Ochotnicy. Przekraczam szosę i przez mostek na rzece Ochotnica przedostaję się na stoki Lubania. Droga wyasfaltowana na odcinku ok. 1,5 km, potem gruntowa, jednak dość wyraźna. Kieruję się cały czas na halę pod Pasterskim Wierchem. Na mapie droga urywa się na hali Tokarnia, jednak liczę na to, że uda mi się przebić do stokówki okalającej Pasterski Wierch od zachodu. Mimo gęstej mgły, która ogranicza widoczność do kilkunastu metrów, bez problemu docieram do stokówki. Dróg w terenie jest znacznie więcej niż na mapie. Jeszcze kawałek stokówką i jestem na zielonym szlaku, który doprowadzi mnie wprost na Lubań. Mimo znacznej wysokości, nie odczuwam zmęczenia, bo podejście okazało się bardzo łagodne. W podszczytowej studenckiej bazie namiotowej miła niespodzianka. Gospodarz bazy wita mnie z uśmiechem: "Dzień dobry, panie Andrzeju!". To nasz wytrwały kieratowicz, autor corocznej kieratowej galerii zdjęć Waldemar Ociepka. "No to zna już pan jeden punkt kontrolny na trasie Kieratu 2014" - żartuję. Być może to spotkanie skłoniło Waldemara do podjęcia decyzji, że w tej edycji zamiast w roli zawodnika, wystąpi w roli sędziego. Mnie ta decyzja bardzo ucieszyła, bo takiego sędziego nie trzeba było na punkt kontrolny doprowadzać. To raczej on mógłby innym pokazywać najkorzystniejszą drogę dojścia na Lubań.






Odcinek 7 - do Ochotnicy Górnej (PK7)

No to teraz będzie majówka. Nie dość, że prawie cały czas Głównym Szlakiem Beskidzkim, to jeszcze z górki. Jedyna trudność tego odcinka, to właściwy wybór miejsca do opuszczenia szlaku i rozpoczęcia schodzenia do doliny Ochotnicy. Ktokolwiek zna GSB, ten z pewnością nie przeoczy szczytu Runek i zaraz za nim rozpocznie namierzanie drogi zejściowej. Noc i wiatrołomy, a w szczególności wiatrołomy nocą spowodowały, że klasyczne metody pomiaru odległości wzięły w łeb, marsz szlakiem wcale nie musiał być najkorzystniejszy, sprinterzy musieli przekwalifikować się na płotkarzy. W takich warunkach nawigacja wkroczyła w zupełnie inny wymiar, zdolność połykania kilometrów zaczęła być mniej ważna od zdolności akrobatycznych, a wybór właściwego wariantu częściowo tylko zależał od umiejętności czytania mapy, częściowo tylko od znajomości terenu, głównie zaś od szczęścia. Budując trasę nie mogłem oczywiście przewidzieć takiej kolei rzeczy. Wiatrołomy były świeżuteńkie, więc podejrzewam, że nawet miejscowi leśnicy nie byliby w stanie powiedzieć gdzie i ile drzew zmieniło pozycję z wertykalnej na horyzontalną. Sam nie wiem, czy uznany przeze mnie za optymalny wariant zejścia, optymalnym był podczas Kieratu, choć zauważyłem, że taki sam obrał zdobywca trzeciego miejsca Andrzej Brandt. Odcinek szlakiem głównym pozwolił mi na schowanie kompasu i skupienie się na podziwianiu widoków. Trafiłem niestety na mglistą pogodę, ale Zalew Czorsztyński i jego najbliższe otoczenie byłem w stanie dojrzeć. Uczestnicy Kieratu, którzy się zanadto nie pospieszyli, mieli z pewnością więcej szczęścia do widoków ode mnie. Szlak postanowiłem opuścić w siodle pomiędzy szczytami Runek i Runek Hubieński i skierowałem się dokładnie na północ. Kilka leśnych dróg z początku mało wyraźnych, z czasem coraz większych doprowadziło mnie do doliny strumienia. Drogą wzdłuż doliny doszedłem do centrum Ochotnicy Górnej na przeciw zespołu szkolnego, gdzie początkowo planowałem urządzić punkt kontrolny i półmetek. Ze względu na zbliżające się wybory przeniesiono nas jednak do Wiejskiego Ośrodka Kultury, gdzie było też miło i przytulnie. Na szczęście podczas pracy punktu dopisała pogoda, więc można było posiedzieć na zewnątrz przy stołach, co wielu uczestników czyniło. Niektórym to siedzenie tak się spodobało, że stracili motywację do dalszej walki i zaliczywszy okrągłe 50 km, postanowili tutaj Kierat zakończyć.
Ja kończę tu drugi dzień pracy i korzystam z noclegu w jednym z pobliskich domów.






Odcinek 8 - na polanę Gorc Kamienicki (PK8)

O poranku ruszam w kierunku Gorca. Ok. 200 m za mostem przez rzekę Ochotnica skręcam na północ w sporą drogę biegnącą wzdłuż doliny jednego z dopływów Ochotnicy. Droga początkowo łagodnie wznosi się w górę zboczem wąwozu, wkrótce zakosami ostro w górę wyprowadza mnie na grzbiet. Dalej cały czas grzbietem w kierunku Gorca. Po drodze mijam bacówkę, przechodzę trawersem pod szczytem Jaworzynki Gorcowskiej i w pobliżu murowanej kaplicy spotykam zielony szlak turystyczny. Spostrzegawczy internauci mogli się tegorocznej trasy domyślać, bo zdjęcie na głównej stronie XI edycji MEMP Kierat było zrobione właśnie stąd. Czeka mnie jeszcze wizyta w zwijającej się właśnie studenckiej bazie namiotowej na Halach Gorcowskich, a potem już tylko podejście pod szczyt, który jednak omijam od południa, by przy odnowionym krzyżu skręcić na północ wprost na Polanę Gorc Kamienicki. Odcinek trasy niezwykle malowniczy. Bajkowe krajobrazy Gorców z Tatrami w tle nie pozwalają się spieszyć i zachęcają do częstych postojów i spoglądania za siebie. Ciekaw jestem, czy utrudzeni marszem maratończycy, będą w stanie docenić piękno tych krajobrazów. W bacówce pana Mariana Kuziela, który jest właścicielem składu budowlanego MarKuz w Kamienicy, Kierat gości już drugi raz. To bajeczne miejsce, z którego gospodarz pozwala korzystać wędrowcom, oczywiście po wcześniejszym uzgodnieniu. Widoki na Tatry z Polany Gorc Kamienicki są cudowne, szczególnie o wschodzie słońca, gdy doliny zalane są jeszcze mgłą, oraz podczas zachodu, gdy wierzchołki Tatr złocą się na tle purpurowego nieba.
Tu drobna uwaga. Polana nazywa się Gorc Kamienicki, a nie Kamieniecki, jak sądzą niektórzy, wszak nazwa pochodzi od leżącej w pobliżu miejscowości Kamienica, a nie położonego na Podolu Kamieńca.





Odcinek 9 - na Przełęcz Przysłopek (PK9)

Zejście z Gorca rozpoczynam niebieskim szlakiem w kierunku Nowej Polany. Droga opada w dół grzbietem wzniesienia Łysiny. W pewnym momencie szlak skręca gwałtownie na wschód, ja zaś odbijam niezbyt wyraźną ścieżką na zachód. Wkrótce ścieżka zmienia się w sporą drogę. Trzymając się granicy Gorczańskiego Parku Narodowego schodzę do Polany Trusiówka. Tu również był kiedyś punkt kontrolny na jednej z kieratowych tras. Z Trusiówki asfaltową drogą zmierzam do przełęczy Przysłop, dalej żółtym szlakiem turystycznym do kolejnego punktu kontrolnego. Odcinek ten był nawigacyjnie prosty, choć można się było złapać w drobne pułapki. Pierwsza to wspomniany skręt niebieskiego szlaku. Ci, którzy poszli szlakiem do Nowej Polany i dalej do leśniczówki pod Lanckoroną, nie dość, że nadłożyli nieco drogi, musieli spod leśniczówki wspinać się szosą na przełęcz Przysłop, by odzyskać niepotrzebnie straconą wysokość. Kolejne, już na żółtym szlaku, to słabo oznakowane zakręty na południowym i północnym stoku Myszycy.




Odcinek 10 - na Polanę Stumorgową (PK10)

Ten odcinek wątpliwości raczej nie wzbudzał. Było tam kilka słabo oznakowanych miejsc zaraz za przełęczą, ale od Jasienia szlak już ewidentny i zapewne większości maratończyków znany. Nie zmienia to faktu, że w takie miejsca, jak Polana Skalne pod Jasieniem, Polana Wały pod Krzystonowem, czy Polana Stumorgowa pod Mogielicą wraca się zawsze z chęcią, wszak każde z nich ma swój niepowtarzalny urok.




Odcinek 11 - do Słopnic (PK11)

Pod Mogielicą nie zatrzymuję się na długo. Krótki rekonesans, pomiary lokalizacji, sprawdzenie łączności, czyli rutynowe czynności wykonywane na każdym z typowanych punktów i ruszam dalej, aby zdążyć do Słopnic zanim zgaszą mi światło. Szczyt Mogielicy trawersuję od południa i zbiegam żółtym szlakiem. Gdy szlak schodzi z grzbietu na zachód i opada do doliny Czarnej Rzeki, rozstaję się z nim. Trzymam się grzbietu i przyjmuję azymut wprost na szczyt góry Świerczek. Na jej południowym stoku spotykam drogę w kierunku centrum Słopnic. Przechodzę koło kapliczki w osiedlu Podgórze. Zdaje mi się, że byłem tu niedawno, gdy rozstawiałem ostatni punkt kontrolny pierwszej edycji Kieratu, a przecież od tamtego czasu minęło dokładnie 10 lat. Zaraz za kapliczką opuszczam asfaltową nawierzchnię i skręcam w polną drogę, którą dojdę do cmentarza w Słopnicach. Stąd do Urzędu Gminy Słopnice już przysłowiowy rzut beretem. Tu postanowiłem zlokalizować ostatni na tegorocznej trasie wodopój. Muszla koncertowa na tyłach Urzędu Gminy była nawiązaniem do miejsca startu i zapowiadała kolejny start - tym razem na końcowe kryterium uliczne po miejscowościach: Słopnice, Tymbark, Łososina Górna i Limanowa.

W tym miejscu wypada mi przeprosić tych wszystkich, dla których butelkowanej wody na punkcie w Słopnicach zabrakło. Muszę przyznać, że w przypadku wodopojów, sprawdza się zasada, którą kiedyś usłyszałem od pewnego zacnego zakonnika, mojego wieloletniego duszpasterza, który choć był człowiekiem wielkiego formatu, lubił czasem zażartować. Powiedział mi: "Wiesz... bo na tej ziemi tak już jest, że za każdy dobry uczynek musisz być ukarany". Pewnie gdybym uznał, że wodopoje na trasie to zbytek, niespotykany zresztą na innych imprezach cyklu PMnO w Polsce, więc i na Kieracie zbędny; gdybym trzymał się twardo zasady, że uczestnik Kieratu musi mieć ze sobą wszystko, co będzie mu potrzebne na trasie; gdybym wreszcie traktował uczestników Kieratu, tak samo jak siebie, twierdząc, że: "po to są górskie źródła, żeby z nich pić wodę, zamiast dźwigać ją ze sklepu", to nie musiałbym potem wysłuchiwać pretensji, że wody było za mało.
Przyznaję, że obecność tzw. wodopojów na trasie leży w interesie tak maratończyków, którzy pić muszą dużo, a nocą niestety wody w sklepach nie kupią i ze znalezieniem czystych źródeł mogą mieć problem, jak i organizatorów, którzy mogą nie nadążyć ze zwożeniem z trasy nieroztropnych zawodników, którzy zapomnieli, że trzeba wziąć ze sobą odpowiedni zapas wody i w stanie odwodnienia czekają na pomoc, do której niesienia, jako organizatorzy imprezy, czujemy się zobowiązani.
Więc na kolejnych edycjach Kieratu wodopoje zapewne nadal będą, choć ich zorganizowanie wcale nie jest tak proste, jak to się niektórym wydaje. Zakup odpowiedniej ilości wody jest dla nas najmniejszym problemem. Tę wodę trzeba jednak załadować na samochody, w odpowiednie miejsca przetransportować, tam rozładować, przechować, w czasie maratonu wydawać, a po maratonie zwieźć dziesiątki worków z opróżnionymi opakowaniami.
Zdecydowałem osobiście i za to mnie bić możecie, że najwięcej wody będzie tam, gdzie zawodnicy docierają w nocy, gdy wszystkie sklepy są zamknięte (tym razem padło na Kamienicę), nieco mniej tam, gdzie część zawodników dociera w ciągu dnia i gdzie istnieją możliwości uzupełnienia zapasów wody w okolicznych sklepach lub z naturalnych źródeł i studni (Ochotnica, gdzie kranówki było pod dostatkiem), najmniej tam, gdzie tylko niewielka część zawodników dociera nocą, a w pobliżu jest większa liczba sklepów lub zakładów gastronomicznych (Słopnice).
Przypomnę też, że o lokalizacji tak źródeł, jak i gospodarstw, skąd wodę najłatwiej można pozyskać, uczestnicy są przez organizatorów informowani, choć chyba nie wszyscy sobie z tego zdają sprawę. Niedowiarkom radzę spojrzeć na mapę, którą otrzymaliście. Są tam oznaczenia osiedli, a nawet pojedyńczych domostw, przy których zawsze jest albo studnia, albo częściej kran z wodą, są tam też oznaczenia strumieni, u których początku zawsze znajduje się gorzej lub lepiej dostępne źródło. Tylko nieliczne domostwa, najczęściej te położone blisko grzbietów górskich cierpią na niedobór wody. Przed laty, gdy o butelkowanej oligoceńskiej wodzie nikomu się jeszcze nie śniło, podczas wielodniowych górskich wędrówek korzystałem wyłącznie z życzliwości okolicznych mieszkańców i darów natury i nie zdarzyło się, abym nie mógł pragnienia ugasić. Koniec wodnej dygresji.








Odcinek 12 - do Tymbarku (PK12)

Spod Urzędu Gminy ruszam w kierunku Tymbarku. Nie przechodzę na drugą stronę Słopniczanki, lecz przed mostem skręcam w lewo w drogę biegnącą wzdłuż rzeki. Droga kawałkami szutrowa, w przeważającej części asfaltowa doprowadza mnie do skrzyżowania z drogą krajową na przedmieściach Tymbarku. Po przekroczeniu szosy idę jeszcze jakiś czas ulicą, lecz gdy ta skręca gwałtownie w lewo w kierunku rynku, zbaczam w ścieżkę i trzymam się brzegu rzeki. Ścieżką dochodzę do kładki. Mam teraz wybór: albo przejść na drugą stronę rzeki i dojść do asfaltówki wygodnym deptakiem, albo trzymać się nadal lewego brzegu rzeki. Rozebranie kładki ograniczyło maratończykom możliwości wyboru, choć podobno jakaś prowizoryczna przeprawa przez Słopniczankę była w pobliżu. Po dojściu do asfaltówki z zielonym szlakiem, skręcam w lewo, przechodzę na drugi brzeg Łososiny i wzdłuż ogrodzenia fabryki w Tymbarku zmierzam w kierunku ostatniego punktu kontrolnego. Jako były kolejarz, nie mogę sobie odmówić marszu torem kolejowym i po przejściu przez kolejowy most dochodzę do drogi, która doprowadzi mnie wprost do ujęcia wody, w rejonie którego postanowiłem zlokalizować punkt. Oczywiście bezpieczniej, niż kolejowym torem, było pokonać ten odcinek szosą. Istniał również minimalnie krótszy wariant. Od miejsca, gdzie Słopniczanka wpada do Łososiny, można było iść polną drogą trzymając się cały czas prawego brzegu Łososiny. Niektórym się udało, ale w czasie, gdy budowałem trasę, droga kończyła się przy przepompowni ścieków, którą niektórzy zawodnicy błędnie uznali za ujęcie wody i bezskutecznie szukali w jej rejonie punktu kontrolnego. Dalej zarośla były tak gęste, że nie chcąc narażać się na bliski kontakt z lasem pokrzyw i wystawiać na podobną próbę zawodników, uznałem ten odcinek drogi za nieistniejący. Prawdopodobnie w maju przebieżność lasu w rejonie przepompowni była nieco lepsza, niż pod koniec lata, gdy lustrowałem okolicę. Punkt wydawał mi się bardzo łatwy do namierzenia, choć droga obok ujęcia wody podczas budowania trasy nie była jeszcze wyasfaltowana. Trudności w odnalezieniu punktu sygnalizowane mi przez wielu zawodników mogę przypisać chyba tylko zmęczeniu maratończyków, którzy w tym miejscu mieli już w nogach bite 90 km i prawie wszystkie przewyższenia tegorocznej edycji Kieratu. Ujęcie wody jest wszakże obiektem dużym i trudnym do przeoczenia. Niektórych zdziwiło, że lampion ze stacją SI został ustawiony na skarpie ponad ujęciem, choć ich koledzy, którzy byli tu wcześniej, twierdzili, że stał przy drodze. Wszystkim zdziwionym muszę wyjaśnić, że przestawienie lampionu przez sędziów było spowodowane opadem atmosferycznym, co zmusiło ich do ukrycia się w namiocie, który od początku stał na skarpie. Oczywiście odległość lampionu od ujęcia mieściła się cały czas w tolerancji wynikającej z dokładności mapy.
Tu czas na drobną refleksję. Zastanawiam się ilu uczestników Kieratu, jak również innych imprez na orientację, konsultuje się podczas marszu z kolegami, którzy już dany odcinek pokonali. Oczywiście trudno taką praktykę uznać za korzystanie ze zorganizowanej pomocy osób trzecich, a wzajemne wspieranie się na trasie zawodników osobiście uznaję za postawę jak najbardziej pozytywną i wskazaną. Myślę jednak, że o wiele ciekawsze jest samodzielne namierzanie punktów kontrolnych, niż korzystanie z usług przewodnika.







Odcinek 13 - do Limanowej (META)

Od ujęcia wody ruszam drogą w górę na południowy wschód. Po dojściu do asfaltowej osiedlówki okalającej masyw Paproci, skręcam w nią w lewo. Mijam osiedle Koszary, stare zabudowania fabryczne w Łososinie Górnej i wzdłuż rzeki Sowlina zmierzam do mety. Drogę krajową przekraczam w pobliżu stacji benzynowej. Dalej maszeruję bulwarem na wschodnim brzegu rzeki Sowliny. W oddali widać już wieżę limanowskiej bazyliki. Wkrótce jestem pod hotelem "Siwy Brzeg". Meta.
Mimo omijania wierzchołków Gorca i Mogielicy oraz trawersowania mniejszych wzniesień, gdzie się tylko dało, mam w nogach ponad 3500 m podejść. Nie sądzę, by ktokolwiek z uczestników Kieratu zdołał z tej sumy przewyższeń coś "urwać", bo gdy dokonywałem pomiaru trasy, nie musiałem obchodzić powalonych drzew, co zawodników z pewnością zmuszało nie tylko do nabijania dodatkowych kilometrów, ale też wytracania z trudem zdobytej wysokości. Niektórym jednak najwyraźniej podejść było mało i postanowili powrócić z ostatniego punktu kontrolnego do Limanowej przez szczyt Paproci.

Jak co roku, zatrzymuję się na placu przed hotelem. Jak co roku przychodzi czas na refleksje. Podczas poprzedniej edycji zawodnicy finiszowali w błocie. Teraz plac już po remoncie, z dużą liczbą miejsc parkingowych. Z niepokojem jednak spoglądam na parkometry. Mam nadzieję, że władze miasta nie zrobią z nich użytku podczas Kieratu.

Po maratonie okaże się, że moje obawy były uzasadnione, a nadzieje płonne. Przed uczestnikami imprezy uraczonymi mandatami za złe parkowanie musiałem świecić oczami, i Dyrektor Zawodów musiał, i Pan Burmistrz też musiał. Za rok taka sytuacja nie może się powtórzyć. Ale nadzieja mi już nie wystarczy. Albo będę miał gwarancję, albo przeniosę bazę Kieratu w inne miejsce.

Kończąc wędrówkę po najbardziej gorczańskiej z dotychczasowych kieratowych tras, zapraszam Was na kolejną odsłonę Kieratu. Dokąd poprowadzi mój szlak w przyszłym roku, sam jeszcze dokładnie nie wiem. Na pewno powędrujemy w innym kierunku, niż tym razem i na pewno odkryję przed Wami tereny niezdeptane jeszcze stopami uczestników Kieratu.

Do zobaczenia 22 maja 2015 roku.
Pozdrawiam
Andrzej Sochoń - Wasz Budowniczy