Rajd Dolnego Sanu - Stalowa Wola 2008

1-3 lutego 2008 r.


Całkiem nowa impreza i... udany debiut Huberta w roli organizatora. Trasa, zgodnie z nazwą, oscylowała wokół doliny Sanu. Porywisty, zimny wiatr oraz intensywne opady deszczu, którym nad ranem ustąpił miejsca, sprawiły, że w nocy mieliśmy przegwizdane, a w dzień przechlapane.
Ubiegły rok zamknąłem ukończeniem 25-tej setki w swojej karierze, co sprawia, że mogę już bez fałszywej skromności zaliczyć swoją niepozorną osobę do grona starych setkowych wyjadaczy. Czy takiego może jeszcze cokolwiek zaskoczyć?
A może!
Trasa zbudowana przez Huberta nie była specjalnie trudna pod względem nawigacyjnym. Punkty kontrolne zostały rozstawione w dość ciekawych miejscach, niektóre nieco poukrywane, co nie wszystkim się podobało, ale za to wszystkie były dokładnie tam, gdzie powinny być. Pojęcie "dokładnie" ma oczywiście specyficzne znaczenie, gdy się trzyma w ręce turystyczną pięćdziesiątkę, ale do tego zwykłem przywyknąć i stosowanie "zasady ograniczonego zaufania" do mapy weszło mi już w krew.
Pierwsze dylematy pojawiają się już przed PK1, do którego dochodzimy wraz z Mirkiem drogą o przebiegu z lekka odbiegającym od mapowego. O problemy sam się prosiłem, bo zamiast wybrać równoważny pod względem długości prosty wariant szosowy, zdecydowałem się na ambitniejszy - leśny. Ale punkt udaje się namierzyć, nie oszczędzając co prawda czasu, ale unikając dodatkowego wietrzenia się na monotonnej szosówce.
Tuż za dwójką znów drobne problemy na własne życzenie. Postanawiam ciąć na skróty, ale złośliwi gospodarze tak skrzętnie ogrodzili swoje posesje, że dali nam do wyboru jedynie dwie opcje: płoty lub krzaczory. A że za płotami coś niezbyt przjaźnie ujada, wybieramy krzaczory.
Bardzo przyjemne, choć nieco wietrzne okazały się odcinki wałowe. Drogi na wałach równiuteńkie i suche. Nie można tego niestety powiedzieć o drogach polnych. Różne nawierzchnie w życiu widziałem, w niejednym błocie się taplałem, ale szlak rowerowy w okolicach Stalowej Woli okazał się być ideałem dla miłośników ekstremalnych wyzwań. Piękna droga wysypana białym żwirkiem wygląda z daleka na obiekt spełniający wszelkie unijne wymogi stawiane przed rowerowymi ścieżkami. Ale pozory mylą. Żwirek jest w naturze charakterystycznym dla lubelszczyzny wapiennym składnikiem gleby, który maskuje tylko po wierzchu prawdziwą gliniastą nawierzchnię drogi. Czuję, jak z każdym krokiem moje buty przybierają na wadze około kilograma. Okazuje się, że skakanie po kępach trawy wzdłuż drogi jest szybszą metodą przemieszczania się, niż marsz rowerową arterią.
Ostatnim punktem, do którego docieram w towarzystwie Mirka jest siódemka. Punkt na rogu ogrodzenia. Deszcz i chłód osłabił chyba moją zdolność logicznego myślenia i trzymając się kurczowo brzegu Sanu stwierdzam z pewnym opóźnieniem, że pod urwistą skarpą nikt o zdrowych zmysłach domu z pewnością nie stawia, więc i ogrodzeń darmo tu szukać. Trzeba się trochę cofnąć i punktu poszukać na szczycie skarpy. Dalsza trasa wydaje się banalna nawigacyjnie. Perspektywa długiej szosówki i nasilający się opad atmosferyczny działają destrukcyjnie na psychę. Mirek z nadzieją wypatruje obiektu oznaczonego na mapie symbolem skrzyżowanych sztućców. Ja obawiam się, że jeśli pozwolę sobie na postój, już dalej nie ruszę. Jestem tak przemoczony i zziębnięty, że zaczyna mną trząść. Jedynym sposobem na rozgrzanie jest przełączenie się na bieg. Ale na to Mirka nie udaje mi się namówić. I choć szkoda mi rezygnować z towarzystwa tego niezwykle sympatycznego kompana, zmuszony jestem pożegnać się i rozpocząć samotne napieranie w kierunku wciąż dość odległej mety.
Do ósemki nieco okrężnie. Tak to jest, jak zamiast kontrolować odległość, człowiek zaklada, że skoro jeden kościoł był tam gdzie trzeba, to następny też będzie. I przerżnąłem skręt o całe pół kilometra.
Kolejne punkty nie sprawiają problemów. Zaskakuje mnie dopiero 12-ka ukryta w środku betonowego przepustu pod jezdnią. Przepust wypełniony do 1/3 wysokości wodą, a łódki ze sobą nie wziąłem. Może to błąd, wszak na rajdzie Dolnego Sanu wody spodziewać się można było. Próby odczytania kodu z brzegu kanału okazują się bezskuteczne. W jednym z przepustów ledwie dostrzegam coś, co może być lampionem. Gdyby do mety było bliżej może zaryzykowałbym kąpiel w lodowatej wodzie, ale teraz byłoby to równoznaczne z zakończeniem walki. Choć Rajd Dolnego Sanu to nie teleturniej "Milionerzy", decyduję się na "telefon do przyjaciela" czyli do Huberta. Wszystko jasne: "wcześniej w kanale wody nie było". Jednym słowem: "trafiony - zatopiony". Oczywiście punkt, nie ja.
Do trzynastki droga daleka. Ponieważ "tam na górze" właśnie zgasili światło, decyduję się na marsz przez centrum Stalowej Woli, zamiast równorzędnym wariantem wałowym. Wybór ma swoje konsekwencje. Pierwsza z nich czeka na mnie w rowie koło szosy. Jest to starszy zmoknięty pan z rowerem, do roweru przymocowana przyczepka a na niej ogromna lodówka. "Niech mi pan pomoże wyjechać na ulicę, bo się zakopałem" - prosi błagalnym głosem. "Aleś se pan pomocnika znalazł" - myślę, ale bliźniego przecież bez pomocy zostawić nie można. Wskakuję do rowu. Na szczęście sytuację dostrzega jadący właśnie samochodem z zatopionej 12-ki Hubert. Wspólnie udaje nam się wybawić staruszka z opresji. Teraz długi i prosty odcinek główną ulicą Stalowej Woli. Wreszcie ustał deszcz, więc na miasto wylegli spacerowicze. Jeden taki idzie wężykiem w tym samym kierunku co ja. W odróżnieniu ode mnie jest już najwyraźniej PO SETCE i to chyba nie jednej. Gdy na przejściu zatrzymuję się na czerwonym, dogania mnie i próbuje sobie tylko znanym narzeczem nawiązać dialog. Tego mi jeszcze brakowało. Gdy tylko zapala się zielone światło, dziarsko wyrywam do przodu. Niestety nadal czuję jego oddech na plecach. Przyspieszam - kroki za mną też przyspieszają. Zaczynam biec - gość biegnie za mną. Ciekawe jak długo wytrzyma... i ciekawe jak długo ja wytrzymam. Scenka musi wyglądać dość zabawnie, bo dziewczyny stojące na chodniku na widok niezwykłego ściganta wybuchają śmiechem. Gościu daje za wygraną, a ja pozbywszy się ogona mogę spokojnie kontynuować marsz. Do trzynastki docieram bez problemów doganiając przy okazji idących od jakiegoś czasu tuż przede mną Andrzeja i Jacka.
Groźnie wyglądająca na mapie 14-ka ustawiona w środku lasu okazuje się dziecinnie prosta do namierzenia, choć w plątaninie leśnych ścieżyn cały czas trzeba kontrolować kierunek. Zmęczenie i chwila nieuwagi może czasem sporo kosztować. Andrzej, który wyrwał ostro do przodu i 14-kę zaliczył przede mną i Jackiem, do mety dociera ku naszemu zdziwieniu kwadrans po nas.
Na mecie czeka gorąca zupka, dyplom i medal.
Oczekiwanie na najwytrwalszych trwa do późnego wieczora. Tuż przed 23:00 na metę wpada Mirek. Jest skrajnie wyczerpany. Niestety nie udało mu się odnaleźć feralnej 13-ki. Szkoda, bo faktyczny pokonany przez niego dystans z pewnością liczy ponad 100 km, a wytrwałości i determinacji w dążeniu do postawionego sobie celu można mu tylko pozazdrościć.
Mimo niezbyt sprzyjającej aury, rajd uważam za bardzo udany. Osiągnięty czas 21:19 nie jest moim życiowym rekordem, ale biorąc pod uwagę trudne warunki marszu, nieznany teren i faktycznie pokonaną przeze mnie odległość 106 km, pozwala mi z optymizmem patrzeć na rozpoczynający się kolejny sezon.

Przeprawa przez San w towarzystwie Mirka
Przeprawa przez San w towarzystwie Mirka

WYNIKI:
 1. Bogdan Rycerski 13:01
 2. Mariusz Plesiński 13:01
 3. Tomasz Pryjma 15:49
 4. Jacek Janowicz 16:13
 5. Bartek Woźniak 16:24
 6. Tomasz Baranow 16:49
 7. Tomasz Żurański 19:13
 8. Jarosław Dąbrowski 21:00
 8. Karol Woźniak 21:00
10. Andrzej Sochoń 21:19
10. Jacek Feltowicz 21:19
12. Andrzej Szcześniak 21:34
13. Paweł Szpak 21:49
13. Zenon Lulek 21:49
--------------------
Mirosław Horbaczewski 84 km
Tomasz Żuk 84 km
Waldemar Szaniec 84 km
Zbigniew Stec 73 km
Piotr Rochowski 56 km
Agnieszka Kuszyńska 26 km
Kacper Kowski 26 km