Paweł Pakuła
(http://pawel-antoni.blogspot.com)

Góry, mapa i salamandra (Kierat 2008)


Nie jestem starym wyjadaczem maratonów pieszych. Raczej początkującym amatorem, który załapał rajdowego bakcyla kilka lat temu. Tym pierwszym był dla mnie Harpagan H-31 w Bożympolu Wielkim. Kompletnie nieprzygotowany przemokłem do suchej nitki (padało prawie całą noc) i ledwie doczłapałem do końca pierwszej pętli. Pomimo wszystkich odcisków, obtarć i fatalnej pogody, byłem pod wielkim wrażeniem - jeszcze tego samego dnia napisałem entuzjastyczną relację. Później była dłuższa przerwa (brak czasu, wyjazdy zagraniczne, skupiłem się na bieganiu maratonów) i kilka miesięcy temu Skorpion 2008 w wersji 100 km. Impreza bardzo kameralna i stosunkowo trudna (ukończył tylko jeden zawodnik!), ale dzięki temu wyjątkowa i dla mnie niezapomniana. Z poznanym na trasie kolegą walczyliśmy dzielnie prawie 22 godziny brnąc po śniegu przy minusowej temperaturze. Formę miałem dużo lepszą niż na Harpaganie, udało się nawet urwać dwa punkty z drugiej pętli. Niestety nawigacja pozostawiała wiele do życzenia. Kilkakrotnie błądziliśmy popełniając szkolne błędy.

"Do trzech razy sztuka" - myślałem wysyłając zgłoszenie na V Limanowski Ekstremalny Maraton Pieszy KIERAT 2008. Może za trzecim podejściem uda się w końcu ukończyć pieszą stówę? Byłoby super, choć szans nie dawałem sobie wielkich. Z formą, co prawda, nie było najgorzej, dwa tygodnie wcześniej pobiegłem maraton w Krakowie poprawiając nieco skromną "życiówkę". Kierat budził we mnie respekt przede wszystkim swoim górskim charakterem. 100 km to dla mnie dużo a 100 km po górach? Czy dam radę robić "windy" góra - dół przez 20 - 30 godzin? Do tego dochodziła nawigacja. Miała być na szczęście łatwiejsza niż na innych rajdach (punkty kontrolne w bardziej charakterystycznych miejscach i o połowę mniej niż np. na Skorpionie), ale i tak stanowiła dla mnie najtrudniejszy element. Po każdym rajdzie mówiłem sobie, że trzeba poprawić umiejętności nawigacyjne, że kupuję mapę 1:50.000 i ostro ćwiczę. Niestety na planach i buńczucznych zapowiedziach się skończyło.

Pakując rzeczy dzień przed wyjazdem do Limanowej starałem się być mądrzejszy o doświadczenie. Na H-31 nie zabrałem nic przeciwdeszczowego, co zemściło się okrutnie. Na Skorpionie byłem tak przesadnie przezorny, że szedłem z 60-litrowym plecakiem wypchanym jedzeniem, napojami, drugą parą butów, ubraniami na zmianę i aparatem. Głupota. Dwie trzecie bagażu było zbędne i nie zostało wykorzystane. Tym razem chciałem znaleźć złoty środek. Zdecydowałem, że wyjdę w trasę z małym rowerowym plecakiem wyposażonym w camelbak. W środku lekkie przeciwdeszczowe poncho, apteczka, lekka kurtka (na noc), kilka par skarpet, minimum jedzenia (liczyłem na sklepy po drodze) i aparat. Poradnik na stronie rajdu sugeruje, by nie brać drugiej pary butów, ale jakoś nie potrafiłem z nich zrezygnować. Spakowałem jedne buty biegowe i jedne trekingowe. Gotowy plecak ważył kilka kilo i wydawało się, że zawiera wszystko, co niezbędne.

Piątek 16 maja, dzień startu. Już na dzień dobry nie wszystko szło zgodnie z planem. Guzdrałem się strasznie szykując do wyjazdu tak, że ostatecznie wyjechałem z Wisznic (woj. lubelskie, niedaleko Białej Podlaskiej) dużo za późno. Po męczącej jeździe przez 400 km dotarłem do Limanowej o 16.45. O 17.15 miała być odprawa w hotelu "Siwy Brzeg" a o 18tej start. Zostało mi pół godziny a trzeba było jeszcze przejść weryfikację. Nie zdążyłem zjeść porządnego posiłku, nie zdążyłem kupić jedzenia na drogę, nie zdążyłem się odświeżyć po kilku godzinach jazdy, nie zdążyłem odpocząć. W kiepskim humorze pośpiesznie przebierałem się i pakowałem plecak.

Do tego jeszcze pogoda. Gdy dojeżdżałem do Limanowej krętymi górskimi serpentynami - lało. Na miejscu, jeszcze zanim wystartowaliśmy zaczęło kropić. Na odprawie Sędzia Główny Pan Andrzej Sochoń nie pozostawiał złudzeń - obiecał deszcz i obietnicy dotrzymał. To już zaczynało być dla mnie podejrzane: byłem dotychczas na trzech rajdach: na Harpaganie padał deszcz, na Skorpionie śnieg, na Kieracie znowu deszcz. Czy ja kiedyś trafię na normalne warunki? Wiem, że im trudniejsze one będą, tym będę bardziej zahartowany, więcej się nauczę i będę miał większą satysfakcję z pokonania trasy. Ale bez przesady. Jak wspomniałem, na pół godziny przed startem była odprawa. Sędzia powitał wszystkich serdecznie, omawiał trasę i przypomniał regulamin. Słuchałem wskazówek jednocześnie pośpiesznie nanosząc punkty kontrolne z mapy czarno-białej na kolorową. Przed osiemnastą wszyscy startujący (301 osób, w tym 33 kobiety) zebrali się na parkingu przed hotelem. Przekrój wieku był dosyć szeroki. Dominowali ludzie młodzi: dwudziesto - trzydziestoletni. Nie brakowało jednak i starszych. Najstarszy uczestnik miał 59 lat, najmłodszy 12.

Wreszcie o 18tej: Start! Razem z wszystkimi ruszyłem w stronę PK 1. Trasa prowadziła na południowy zachód od Limanowej, w kierunku Gorczańskiego Parku Narodowego. Plany miałem początkowo ambitne: po pierwsze nawigować całkowicie samemu. Żadnego zbierania się w grupy i wspólnego radzenia, żadnego przyczepiania się do kogoś, żadnego sugerowania się śladami i tym gdzie idą inni. Tylko ja, mapa i kompas. Ponadto od osiemnastej do zmroku było jeszcze około 2 godzin. Chciałem ten pierwszy odcinek pokonać biegiem, by zyskać nieco czasu. Ubrałem biegowe Asics'y licząc, że spodziewane błędy nawigacyjne nadrobię mocną "łydką". Rzeczywistość moje pierwotne marzenia szybko skorygowała. Już w drodze na pierwszy punkt zaczęło intensywniej kropić. Odebrało mi to wszelkie chęci do biegania. Dobrze pamiętałem harpaganową lekcję, gdy deszcz i długotrwałe przemoczenie wyssały ze mnie wszelkie chęci do rywalizacji. Ubrałem poncho i klnąc pod nosem szedłem za innymi. Z nawigacją także nie było wesoło. Wychodząc z Limanowej nie mogłem odnaleźć na mapie uliczek, którymi akurat szliśmy. Szczęście, że na początkowym etapie wszyscy idą blisko siebie. Wystarczyło poruszać się razem z grupą. Dopiero po pierwszych kilometrach odzyskałem nieco orientację.

Po 7 kilometrach PK 1. Pole biwakowe na skraju lasu. Sędziowie perforują karty i zapisują czas. Pierwsze lody przełamane. Głodny zaglądam do plecaka i odkrywam, że zapomniałem zabrać "Power Gel", który został mi z maratonu. Zostawiłem w bagażniku samochodu. Niech to drzwiczki. Do rana musi wystarczyć kilka cukierków "Kopiko" i paczka żelków. Nie tracąc czasu ruszam do PK 2. Idę dalej w grupie, choć wcale mi na tym nie zależy. Ludzi nadal jest stosunkowo dużo. Przedzieramy się przez pokryte lasem zbocze góry. Wygląda to paskudnie. Deszcz już prawie nie pada, ale górskie kamieniste ścieżki spływają błotem. Jest ciemno, ślisko i wilgotno. Delikatne biegowe buty już na początku kompletnie ubłociłem, w skarpetach czuję wilgoć. Po jakimś czasie oddzielam się od grupy i wybieram swój wariant. Już kontroluję mapę i jestem pewny siebie. Po drodze nawet trochę podbiegam. Po pewnym czasie znowu spotykam jakichś ludzi. Razem schodzimy do doliny potoku Szczawa i bez większych problemów meldujemy się na PK 2. 15 kilometrów za nami.

Nie ma co tracić czasu, ruszamy na PK 3. Tu przejście było proste, wystarczyło iść wzdłuż potoku a potem już asfaltem do Szczawy. Samodzielnie i bez problemów trafiam do Zajazdu "Głębiniec" - naszego PK 3. To dopiero 20 km, jedna piąta trasy. Na miejscu można uzupełnić wodę w bukłaku i chwilę odpocząć pod dachem. Nie jestem jeszcze zmęczony, ale warunki są trudne. Przede wszystkim dokucza wilgoć, która sprawia, że człowiek okrutnie się poci.

Z "trójki" kieruję się do kolejnego punktu. Nie czaruję z jakąś oryginalną drogą, wraz kilkoma innymi osobami wybieramy najłatwiejszy wariant idąc najpierw szlakiem czerwonym potem zaś skręcającym w prawo niebieskim. Pole biwakowe na polanie Trusiówka osiągamy szybko i sprawnie (jak na nas).

Wychodząc z PK 4 wkraczamy na teren Gorczańskiego Parku Narodowego. Widoki z pewnością byłyby piękne gdyby nie to, że jest środek nocy. Park rządzi się swoimi prawami, dlatego po jego terenie poruszamy się Linią Obowiązkowego Przejścia. Nie możemy chodzić na przełaj; musimy trzymać się szlaku: najpierw niebieskiego, potem zielonego a na końcu czerwonego. Naszym celem jest Wolnica - schronisko PTTK położone u szczytu liczącej 1310 metrów góry Turbacz. Po drodze szukamy PK 5 - Lotnego Punktu Kontrolnego. Na szczęście oprócz czołówki zabrałem dużą, (lecz niestety ciężką) latarkę ręczną. Świeci kilkakrotnie mocniej niż czołówka i łatwo odnajduję położony przy szlaku PK 5.

Podejście pod Turbacz po prawie 40 km nocnego marszu to już nie taka prosta sprawa. Szlak nieraz stromo pnie się w górę. Łapię zadyszkę, ale prę do przodu. Po drodze spotykam pierwszych solidnie wyczerpanych. Przy jednym ze stromych podejść jakiś chłopak siedzi przy drzewie i śpi sobie w najlepsze. Jest około trzeciej w nocy. Gdy dochodzimy do schroniska zaczyna świtać. W słabnącym mroku widać, że gdzieniegdzie leży jeszcze śnieg. W schronisku także i mnie dopada kryzys. Jeden z dwóch poważnych na tym rajdzie. Nie bolą mnie nogi, nie mam na szczęście odcisków, ale jestem już solidnie znużony. Częstuję się kubkiem gorącego rosołu z myślą, że postawi mnie na nogi. Efekt jest dokładnie odwrotny. Niesamowicie chce mi się spać. Wewnątrz spotykam kolegę, z którym szedłem na Skorpionie. Dzieli się wrażeniami, coś tam do mnie mówi. Kontaktuję tylko połowicznie. Głowa sama opada na ramiona. Brudna podłoga, na której siedzę wydaje się być królewskim łożem, w którym z przyjemnością bym się zanurzył. Po raz pierwszy przychodzi myśl by odpuścić. Walczę z nią, to tylko chwilowy kryzys, nie mogę się teraz poddać, to przecież nawet nie półmetek.

Zmuszam się by założyć plecak i iść dalej. Wychodzę ze schroniska na wpół śpiąc, zataczając się. Dosłownie. Dobrze, że nie trzeba nawigować - znowu Linia Obowiązkowego Przejścia do PK 8, do granic parku. Po drodze do znalezienia PK 7 - Lotny Punkt Kontrolny. Jest już jasno, więc nie ma z tym problemów. Na szczęście kryzys w miarę szybko mija. Raczę się cukierkami "Kopiko" zawierającymi kofeinę, po żelkach już dawno nie ma śladu. Idę raz z kimś raz samemu staram się utrzymać solidne marszowe tempo. Słońce wznosi się ponad horyzont, widoki są przepiękne. Gdzieś po drodze widzę pięknie ubarwioną salamandrę. Szkoda, że nie mam czasu zrobić jej zdjęcia. Niedaleko wyjścia z parku przyłączam się do jakichś ostrych napieraczy. Chłopak i drobnej postury dziewczyna. Przy nich jeszcze trzeci chłopak, który korzysta z większego doświadczenia nawigacyjnego wspomnianej dwójki. Podziwiam zwłaszcza dziewczynę, bo to ona zdaje się dyktować tempo. Przy zejściu z Turbaczyka włączają bieg. Lubię, gdy ktoś nadaje szybsze tempo, dlatego z przyjemnością się przyłączam. Zbiegamy w miarę szybkim tempem mijając po drodze innych uczestników rajdu. Tak docieramy do PK 8 - muzeum "Orkanówka". W końcu jesteśmy na półmetku.

W muzeum Władysława Orkana czeka mnie cudowna chwila. Do tej pory praktycznie od początku szedłem w przemoczonych butach. Stopy zamieniły się w pomarszczone kalafiory. Teraz postanawiam zmienić obuwie na zapasową parę. Suche skarpetki i suche buty, co za błogość, teraz aż chce się iść. Ze współczuciem patrzę na innych uczestników rajdu, którzy nie mogą zmienić mokrych butów. Zacieram ręce i gratuluję sobie, że jestem mądrzejszy od innych. Na "Orkanówce" zdarzył się też nieprzyjemny moment. Jakiś gospodarz, który ma pole tuż obok wściekł się strasznie, że mu ludzie przez łąkę przebiegają. Przyszedł na punkt i groził policją. Nie wiem jak cała sprawa się skończyła, bo szykowałem się już do wyjścia. Dwójka z którą niedawno biegłem poszła wcześniej. Z PK 8 wyszedłem mając za towarzyszy trzech młodych chłopaków, wszyscy zdaje się pierwszy raz na takiej imprezie. Przezornie ominęliśmy łąkę rozsierdzonego gospodarza i skrajem lasu udaliśmy się w kierunku PK 9. W międzyczasie po raz kolejny przyszło mi uczyć się na błędach. Świeże buty, z których tak bardzo się cieszyłem pozostały suche przez góra 15 minut. Poranna rosa i resztki deszczu szybko zrobiły swoje; w butach chlupało w najlepsze a skarpetki można było wykręcać.

Dojście na kolejny punkt było o tyle kłopotliwe, że trudno było wybrać optymalną drogę. Większość ścieżek i ulic przebiegała prostopadle lub ukośnie do naszego kierunku marszu. Klucząc dróżkami i miedzami zbliżaliśmy się powoli w kierunku PK 9. Po drodze ujrzałem wspaniały widok: SKLEP! Obłowiłem się w środku wynosząc reklamówkę z ciastkami, bułkami, kiełbasą i batonami. Wyglądałem pewnie jak "ciocia Stasia", która wyszła na zakupy a nie uczestnik ekstremalnego maratonu. Niewiele mnie to jednak obchodziło, swój image "profesjonalnego rajdowca" miałem wtedy w nosie. Z reklamówką pod pachą, zapychając się ciastkami ruszyłem w dalszą drogę.

Na PK 9 szliśmy kierując się mniej więcej w jego kierunku. Byliśmy na tyle ufni we własne siły, że mapę kontrolowaliśmy sporadycznie. Gdy byliśmy już blisko coś mnie podkusiło, by zapytać napotkanego przypadkowo gospodarza czy aby dobrze idziemy. "Panie, czy ta miejscowość przed nami to Nowa Wieś?" - pytam. "A gdzie tam, panie, to Łętowe". Zatrzymujemy się i patrzymy po sobie. "Panie, a ta góra przed nami to Dziurczak?" - pytam znowu. "A skądże, Dziurczak to ta góra ZA wami". Jasna cholera! Przeszliśmy o jedną górę za daleko! Wracamy z powrotem klnąc pod nosem. Głupio się czujemy tym bardziej, że od sklepu szło z nami jeszcze dwóch innych zawodników, którzy bardziej zaufali nam niż sobie samym.

Po kilku kilometrach nadłożonej drogi i jakiejś godzinie straty docieramy w końcu do PK 9. Jestem zły na siebie i postanawiam wziąć się solidnie do roboty. Jeśli chcę ukończyć rajd muszę przyśpieszyć. Zostawiam kolegów odpoczywających jeszcze na punkcie i samotnie wychodzę do PK 10. Tym razem już z mapą przed nosem i kompasem w ręku pnę się pod górę błotnistymi górskimi ścieżkami. O właściwym kierunku upewniają mnie ślady innych zawodników widoczne na ziemi. Docieram do zielonego szlaku pomiędzy Kiczorą (901 m. n.p.m.) a Jasieniem (1052 m. n.p.m.). Po drodze spotykam innych zawodników i jakąś wycieczkę. Chwila zawahania, pytam czy wieś Półrzeczki to ta wioska w dolinie. Tak, ale zapędziłem się trochę za daleko. Muszę wrócić z 200 metrów i dalej ścieżką w dół. Nic to, zbiegam z góry i już bez problemów znajduję PK 10.

Na dziesiątce nie chcę tracić zbyt dużo czasu. Uzupełniam wodę, bo bukłak już prawie pusty. Jest środek dnia i grzeje upalne słońce. Na punkcie kolejni zawodnicy, którzy się wykruszyli. A to odciski, a to kontuzje, a to brak sił. Czekają na transport. Z jednej strony trochę im zazdroszczę, że nie muszą się już męczyć a z drugiej chcę jeszcze powalczyć.

PK 11 to jakaś polana blisko grani wzgórza na skrzyżowaniu żółtego i zielonego szlaku. Znowu idę trochę samemu a trochę z przypadkowo poznanymi osobami. Z czasem odłączam się i wchodzę samotnie. Znowu chwila zawahania. Na szczęście koledzy w porę się znajdują krzycząc do mnie z góry, że znaleźli żółty szlak. Ponownie idziemy razem. Później ich wyprzedzam i znowu wyrywam szybkim krokiem do przodu. Idę tak kilkaset metrów i coś mi nagle przestaje pasować. Hm.., punkt powinien już dawno gdzieś tu być. Idę jeszcze trochę, znowu jakaś wycieczka. Siedzi sobie na polance i podziwia krajobrazy. "To musi być jakiś punkt widokowy" - myślę sobie. Aha, patrzę na mapę i już wiem gdzie jestem. Znowu trochę przesadziłem, trzeba się wrócić. Po drodze spotykam innych błądzących zawodników, wracamy razem i bez problemów trafiamy na szukaną polanę. Podbijamy karty, sędziowie zapisują czas. 67 kilometrów mamy za sobą.

Na punkcie kontrolnym rozmawiam chwilę z Pawłem, Niemcem urodzonym i studiującym w Polsce. Dogadujemy się, że idziemy dalej razem; zbieramy plecaki i ruszamy żółtym szlakiem w kierunku Mogielicy (1171 m. n.p.m.). Paweł twierdzi, że niema doświadczenia w rajdach i po górach za dużo nie chodził. Nie chce mi się wierzyć, bo narzuca takie tempo, że ledwo nadążam. Podejście pod górę wyczerpało nie znacznie, ale w końcu osiągnęliśmy szczyt. Dalej zejście zielonym szlakiem i bez kłopotów trafiamy do PK 12 - Przełęcz Rydza - Śmigłego. W tym momencie dopada mnie drugi kryzys, dużo poważniejszy niż ten na Turbaczu. Nie jestem śpiący, ale bardzo wyczerpany. Ostre tempo i strome podejście na drodze do punktu wyssało ze mnie resztki sił. Znowu poważnie rozważam czy się nie poddać. Obok PK 12 stoi przyczepa i jakaś miła pani serwuje żurek. Posilam się licząc na przypływ sił, ale znowu efekt jest różny od oczekiwanego. Strasznie ciężko wstaję do dalszej drogi, ponadto źle się czuję. Nie jest to wina smacznego żurku a raczej tego, że pomieszałem go z batonami, ciastkami i wszystkim, z czym było można. Czując mdłości wychodzę z Pawłem w dalszą drogę. Jeszcze 25 kilometrów a czasu nie zostało wiele.

Tuż za punktem przyłączamy się do jakichś trzech młodych chłopaków. Ci postanawiają nie bawić się w szukanie dróg; wybierają kozacki wariant "na przełaj" prosto na szczyt Łopienia Środkowego (855 m. n.p.m.). To był dla mnie najtrudniejszy etap rajdu. Strome podejście po leśnym stoku na szczyt góry. Nadal czułem się fatalnie a koledzy ostro napierali. Nadążałem za nimi ostatkiem sił ciężko dysząc. Wiedziałem już, że się poddam rozważałem tylko czy wrócić czy jeszcze dam radę dojść do PK 13. Na szczycie problemy: nie możemy znaleźć drogi prowadzącej w dół do podnóża góry. Nie jestem w stanie pomóc towarzyszom mędrkującym nad mapą, bo mój mózg pracuje tylko połowicznie. Przez to zmęczenie już od jakiegoś czasu przestałem nawigować. Milcząc idę za nimi jak owca (żeby nie powiedzieć baran) wierząc we wszystko na słowo. Schodząc ze szczytu oprócz problemów z nawigacją zaliczamy inne "atrakcje". Dochodzimy do miejsca, gdzie stok jest zbyt stromy by z niego zejść. Prawie pionowa ściana. Równocześnie łapie nas burza, pioruny tłuką dookoła. W duchu dziękuję Bogu, że nie jesteśmy na szczycie. Jest naprawę niewesoło, powiedziałbym nawet, że niebezpiecznie. Schodzimy trawersem omijając strome zejście i szukając drogi. W końcu jest: najpierw ledwie widoczna ścieżka później coraz szersza droga. Deszcz ustaje, schodzimy w dół i widzimy przyczepę kempingową z logo Kierata. Mam ochotę uściskać sędziów.

Na PK 13 kryzys trochę mi minął, znowu wróciły siły, samopoczucie się poprawiło. Zostały już tylko dwa punkty, żal rezygnować. Na wszelki wypadek pytam sędziów, czy nie mają telefonu na jakąś taksówkę w razie gdybym (tfu,tfu) padł po drodze. Nie mają. Pozostaje mi iść do końca. 80 km przeszliśmy, pozostało jeszcze 20. Do "czternastki" idziemy w znacznie lepszych nastrojach. Chłopcy są zmęczeni nie mniej niż ja; jeden z nich idąc śmiesznie utyka przypominając Igora z Frankensteina. Ktoś zapowiada, że dyplom z ukończonego rajdu oprawi w ramkę i powiesi na ścianie. Mamy wolę walki i zacięcie by ukończyć rajd.

Do PK 14 idzie się w miarę łatwo między innymi dzięki pomocy okolicznych mieszkańców. Nie musieliśmy pytać o drogę, wystarczyło spojrzeć bez słowa na kogoś krzątającego się na podwórku by usłyszeć: "Ta kapliczka, której szukacie to tędy w prawo, potem w lewo i ścieżką pod górę". Z wdzięcznością przyjmowałem te wskazówki, bo przy moim zmęczeniu banalne przejścia wydawały się arcytrudnymi. Kapliczka położona była na stoku wzgórza, wspięliśmy się ciężko i po dłuższych poszukiwaniach odnaleźliśmy punkt. Udało się, pozostał jeszcze ostatni, Szkoła w Pasierbcu.

Gdy zmierzaliśmy do PK 15 zapadał zmrok. Byliśmy w trasie już ponad 26 godzin. O wycofaniu nie było już mowy, choć czasu pozostawało "na styk". Ostatni punkt powinien być łatwy, ale nie wiedzieć czemu nam sprawił problemy. Kręciliśmy się po drodze nie będąc przekonanymi gdzie iść, gonił nas czas, więc bez wyrzutów sumienia zapytałem kogoś o drogę. Jasny gwint, poszliśmy kilometr nie w tę stronę. Wracamy śpiesznie, atmosfera robi się nerwowa. Głupio by było nie ukończyć rajdu spóźniwszy się 15 minut. Z Pawłem znowu narzucamy tempo oddzielając się od kolegów, z którymi dotychczas szliśmy. W końcu docieramy do upragnionego ostatniego punktu. Podbijamy kary i nie tracąc ani minuty wyruszamy do mety. Zostało 7 kilometrów. Pokonujemy je szybkim tempem tłukąc stopy po asfalcie. Końcówkę idzie się nudno i nieprzyjemnie z racji twardego podłoża. Jest sobota wieczór, idziemy po mieście z czołówkami na głowach. Jakieś dziewczyny machają do nas z samochodu wyzywając od górników. Liczymy każdy zakręt do mety. Jeszcze tylko trzy, jeszcze tylko dwa. Kurcze, dlaczego ta ulica jest taka długa? W końcu jest! Hotel! Meta! Zdając kartę czuję błogą ulgę i satysfakcję. Po tych wszystkich trudach, kryzysach, wątpliwościach - UDAŁO SIĘ. Sędziowie zapisują czas: Dystans 100 km pokonany w 29 godzin i 4 minuty. Później okazało się, że do mety dotarła nieco ponad jedna trzecia startujących (114 osób z 301, które wyszły). Wygrał Paweł Dybek który ukończył rajd w 14 godzin i 4 minuty. Gratuluję i podziwiam zwycięzcę, dla mnie taki wynik to kosmos.

Dzisiaj mogę już bardziej obiektywnie i bez emocji spojrzeć na te zawody. Miały naprawę wspaniałą atmosferę, którą stworzyli ludzie. Zarówno obsługa rajdu jak i uczestnicy. Nie zauważyłem jakiejś chorej rywalizacji, podstawiania komuś nogi, wpuszczania w przysłowiowe maliny. Uczestnicy, z którymi rozmawiałem byli najczęściej otwarci i życzliwi. Okoliczni mieszkańcy w większości przypadków także traktowali nas przyjaźnie. Wszystko to cieszy i jest jak najlepszą rekomendacją, by przyjechać do Limanowej za rok.

Dla mnie samego rajd ten pozostanie szczególny, ponieważ jest to moja pierwsza ukończona stówa. I to w górach. Kosztowała dużo wysiłku, na szczęście obyło się bez kontuzji. Obolałe stopy i parę odcisków to normalka po podobnych zawodach. Miałem kolana obtarte od spodni, ale to tylko mało groźne powierzchniowe rany. Już się zagoiły. Jestem zadowolony z siebie, choć nie jest to satysfakcja stuprocentowa. Skazą na dyplomie pozostaje kilkukrotne pytanie o drogę. Niby przypadkowo napotkany chłopina to nie "zorganizowana pomoc" której zabrania regulamin (można było iść nawet z GPSem), ale i tak pozostawia pewien niesmak. Miałem iść całkowicie samemu licząc tylko na siebie a wyszło jak wyszło. Może następnym razem będzie lepiej. Najbardziej cieszę się, że jestem w stanie fizycznie wytrzymać 100 kilometrowy marsz w trudnym terenie w mniej niż 30 godzin. Rokuje to dobre nadzieje na przyszłe rajdy. Gdyby jeszcze popracować nad nawigacją...