Artur Semsch

Pierwszy Kierat, pierwsza zaliczona setka.

Wszystko zaczęło się z powodu korka na obwodnicy. Dwa i pół roku temu w październiku był remont ronda na wylocie trójmiejskiej obwodnicy na drogę w kierunku Helu. Tłok wakacyjny mieliśmy już za sobą i wydawało się, że nawet w sobotę rano o godzinie 10 nie powinno być zbyt gęsto. Jednak remont ronda zmienił kompletnie sytuację - już na ponad kilometr przed końcem obwodnicy stałem w korku. Bezmyślnie skacząc po kanałach usłyszałem relację z bazy ekstremalnego rajdu na orientację Harpagan. Ponieważ w tym czasie biegałem trochę po okolicznych trójmiejskich lasach pomyślałem, że byłaby to fajna forma sprawdzenia własnych możliwości.
Pierwszy i dwa kolejne starty w Harpaganach to historia nauczek, które człowiek przyswaja najlepiej ucząc się na swoich własnych błędach. Najbliżej zaliczenia setki byłem na H34 - miałem 19 minut spóźnienia na mecie - spóźnienie zawdzięczam własnej głupocie po 15 PK i wybraniu wariantu "dookoła" zamiast zaryzykować drogę na azymut w ciemności przez pola. Na Harpaganie właśnie usłyszałem od paru osób o Kieracie - w samych superlatywach. Była historia o fajnej atmosferze, widokach, specyfice tego rajdu. Rok temu nie byłem gotowy na taki wyjazd, tegoroczny plan przygotowań z góry zakładał udział w kwietniu w Harpaganie i start w maju w Kieracie.

W pracy jest parę osób, które biorą udział w Harpaganie i jeden z nich, Rysiu, zdecydował się na udział w Kieracie razem ze mną. Wspaniały kompan, mało mówi ale wytrwale napiera, niesamowicie zawzięty.

Zdecydowaliśmy się na dojazd nocnym pociągiem, kuszetką do Krakowa, stamtąd autobusem do Limanowej. Już na początku na peronie zobaczyliśmy osobę, o której z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że jechała na południe Polski w tym samym celu - plecak i kijki były dosyć charakterystyczne. Jak się później okazało, Marcin towarzyszył nam w czasie rajdu przez prawie cały odcinek pomiędzy PK9 a PK15.
Na miejscu miłe zaskoczenie - po przeczytaniu regulaminu byłem przekonany, że w ramach opłaty 100 zł przysługuje mi tylko jeden nocleg w hotelu (po zakończeniu rajdu). Okazało się, że jednak mamy dwa noclegi i możemy od samego początku spokojnie rozpakować się w pokoju hotelowym "Siwy Brzeg". W trakcie jedzenia obiadu w hotelu przyszła burza - padało z pół godziny a chmury dookoła nie zapowiadały bezdeszczowej pogody przepowiadanej przez ICM.

Odprawa przed startem - wydawało się nam, że uważaliśmy - ale jednak umknęły nam takie informacje jak umiejscowienie niektórych punktów na trasie szlaków rowerowych co później okazało się bezcenną wskazówką. Bardzo podobała się na zwięzłość Pana Andrzeja Sochonia, który na pytanie czy w trakcie marszu będzie padać odpowiedział po prostu "Tak" - prorocze słowa.

Pakuję się. Startując w Harpaganie zawsze miałem mały plecak 17 litrów - wiedziałem, że mam możliwość przepaku po połowie stawki. Niezależne od zapewnień organizatora o wodzie na punktach kontrolnych zabieram ze sobą około dwa i pół litra wody. Do tego dochodzą rzeczy na przebranie na następny gorący dzień, kurtka przeciwdeszczowa, itd. W sumie mój 35 litrowy plecak robi się wypchany. Kolejna analiza zawartości i ostatecznie udało mi się zredukować zawartość jedynie o ciepłą czapkę - kaptur kurtki będzie musiał wystarczyć.

Start
Nasze ambicje nie idą dalej niż ukończenie rajdu w limicie czasu. Dlatego zupełnie spokojnie czekamy na start mając świadomość, że przy naszych możliwościach i perspektywie 100km+ kwestia szybkiego startu jest zupełnie bez znaczenia. Spokojnie startujemy.

PK1
Uformował się peleton, wydłuża się niemiłosiernie na przejściach wyznaczoną trasą, która miejscami zwęża się do szerokości pojedynczej osoby. Padający przed godziną deszcz robi swoje - w wielu miejscach jest mokro i staramy się (jeszcze) unikać błota. Idziemy w tłumie, mniej więcej w 2/3 - 3/4 stawki, widzimy sporo znajomych twarzy z Harpagana. Po pewnym czasie droga wyznaczona przez czołówkę wydaje się zbyt kręta, zbyt skomplikowana jak na to, co pamiętam z mapy. Wyciągam mapę i usiłuję się zorientować gdzie jestem - bez szans. Odpuszczam sobie - idziemy dalej razem z całym tłumem. Dochodzimy do PK, podbijamy karty i bez postoju ruszamy dalej.

PK2
W miarę zwarty peleton rozbija się na dużo mniejszych, niezależnych grupek. Dosyć szybko tracę orientację, na której dokładnie ścieżce jesteśmy, w większości idziemy na azymut. Odrobinę dyskusji wywołuje krzyż, do którego dochodzimy, sądzimy, że jesteśmy w okolicy Śliwówki. Idąc dalej na azymut w kierunku południowym dochodzimy do drogi asfaltowej koło Piechotówki. Powoli robi się ciemno, w ostatniej poświacie dnia dochodzimy do przełęczy Słopnickiej. Tu spora grupa osób kombinuje, jaki wariant trasy obrać dalej. Wyciągamy latarki, kurtki przeciwdeszczowe (zaczyna coraz mocniej padać), opatulamy plecaki i idziemy obranym wariantem. Planujemy iść ścieżką na szczycie wzgórza wzdłuż granicy lasu i skręcić w trzecią lub czwartą ścieżkę prowadzącą do doliny potoku, wzdłuż którego powinniśmy dotrzeć do punktu kontrolnego. W strugach deszczu idziemy do samego punktu kontrolnego.

PK3
Warunki sprawiają, że od razu idziemy dalej. Idzie w sumie spora grupa ludzi, stopniowo deszcz zaczyna odpuszczać. Na dnie doliny od groma błota - zaczynamy się do niego przyzwyczajać, jeszcze omijamy kałuże. Droga z gruntowej przechodzi w asfaltową. Na podstawie rozmów osób, z którymi szliśmy (swobodnie żonglują nazwami miejscowości dookoła i czasami przejść), mamy wrażenie że idą tu nie po raz pierwszy - idziemy za nimi. Nie dochodząc do rzeki skręcamy w prawo. Droga dochodzi do zabudowań i pokonywanie kolejnych płotów neguje tezę o obeznaniu prowadzących z topografią tego miejsca. Jest za daleko by się wracać, twardo idziemy naprzód. Dochodzimy do rzeki i idąc z jej biegiem szukamy mostu. W końcu jest i wychodzimy dokładnie naprzeciwko kościoła. Parę chwil i jesteśmy w zajeździe Głębieniec. Pamiętałem o tym, że jest to pierwszy punkt, na którym będzie serwowana woda, jej ilość i dostępność jednak przerasta moje oczekiwania. Nadal nie mogę się uwolnić od chomikowania i biorę ze sobą 2 litry wody "na wszelki wypadek". Robimy mały postój, wcinam kawał chleba i pęto kiełbasy - przez następną godzinę będę żałował, że zjadłem aż tyle.

PK4
Idziemy w górę czarnym szlakiem aż do Nowej Polany. Tu mamy do wyboru wariant trasy niebieskim szlakiem do asfaltu i doliną do polany Trusiówka lub niebieskim szlakiem do granicy Gorczańskiego Parku Narodowego i wzdłuż granicy GPN do polany. Tu wyszło nasze nieobeznanie z chodzeniem w górach. Wydaje mi się, że obie trasy są w miarę równoważne i idziemy górnym wariantem - za chwilę będę tego żałował. Podejście jest ambitne i zostaję z tyłu. Razem z nami idzie dwójka chłopaków - pierwszy napiera mocno do góry. Daje to nam (mi) przekonanie, że wybrany wariant drogi nie jest taki zły (inni też tędy idą!). Nogi mówią co innego, wlokę się z tyłu. Dochodzimy do granicy GPN i szukamy ścieżki w dół. Są dwie, obie bardzo mizerne - nic to, kierunek się zgadza - idziemy. Stopniowo droga robi się coraz szersza, nabieramy optymizmu. Idziemy dalej, dochodzimy do drogi jak na górskie warunki bardzo szerokiej. Po chwili orientujemy się, że idziemy na północny wschód drogą zaznaczoną na mapie czarną ciągłą linią - zawracamy. Szukamy naszej drogi (na mapie istnieje) w kierunku północno zachodnim do polany Trusiówka - w rzeczywistości jest tylko zwarta ściana młodego lasu - nawet nie próbujemy jej forsować.
Idziemy naszą szeroką drogą w drugim kierunku, prawie na południe - staramy się odnaleźć ścieżkę przyrodniczą, która powinna nas zaprowadzić do polany. Dołącza do nas "trójka z Harpagana35", z którą miesiąc wcześniej uporczywie szukaliśmy punktu nr 10. W końcu jest ścieżka przyrodnicza - jej stan świadczy, że jest bardzo rzadko uczęszczana. W pewnym momencie przechodzimy obok wykopanej jamy w ziemi - dwa ślepia patrzą na nas z odległości zaledwie metra od ścieżki. Dochodzimy do polany, podbijamy karty. Woda jest serwowana w kubeczkach (acha - dobrze, że zabrałem zapas, WIEDZIAŁEM że będą wydzielać!!!). Temperatura nie jest za wysoka, woda jest zimna, gdy stoimy oglądając mapę robi się zimno - idziemy dalej, kaptur ląduje na głowie. W sumie straciliśmy sporo czasu na tym etapie.

PK5/6
W moim odczuciu to najgorszy fragment tego rajdu. Błoto jest wszędzie. Ponieważ straciliśmy trochę czasu, to przed nami przeszło tym odcinkiem już około 200 ludzi - rozdeptali wszystko. Po pierwszych 15 minutach mam już wszystko mokre, przestaję zadawać sobie ekstra wysiłek by odszukiwać trochę suchsze fragmenty drogi. Nogawki spodni oblepione błotem ciążą okrutnie. Na krokomierzu widzę jak spada nam szybkość na tym odcinku. Czasami tempo spada do trzech kilometrów na godzinę, w pewnej chwili było to nawet tylko tuż powyżej 2 km/h. Nogi po prostu się ślizgają w tej mazi, kroki są nieporadne. Na jednym z zakrętów spostrzegawczości Rysia zawdzięczamy uniknięcie dodatkowych minut karnych. Ja ścinałem zakręt "biorąc po wewnętrznej" a Rysiu zauważył taśmy "na zewnętrznej zakrętu", zaraz obok wisiał perforator - nie dziwię się, że wiele osób ominęło ten PK.
Idziemy za trójką innych zawodników, nie mamy sił by ich wyprzedzić w tych warunkach. Monotonny i długi przemarsz daje się we znaki, brak konieczności trzymania uwagi powoduje, że robię się senny - to dziwne ale to jedyny moment gdy się ona u mnie pojawiła. Dochodzimy do hali na Jaworzynie - podejście straszliwie się dłuży, mamy za to piękny widok na rozgwieżdżone niebo. Przy Bulandowej kapliczce siadamy na chwilę, jemy. Szybko ruszamy dalej, robi się zimno już po trzech minutach braku ruchu. W miarę płaską trasą idziemy do schroniska, jestem zaskoczony mijanymi czasem płatami śniegu. Około 4:10 dochodzimy do schroniska na Turbaczu. W środku półmrok, ludzie porozrzucani jak lalki wokół ścian, ogólne wrażenie rozprężenia. Odpoczywany około pół godziny - usiłuję zdrzemnąć się trochę - bezskutecznie.

PK7/8
Dołącza do nas Wojtek - szedł od początku samotnie i idąc z polany Trusiówka nie zauważył początku zielonego szlaku. W efekcie idąc do końca niebieskim szlakiem i wracając do szlaku zielonego nadłożył parę ładnych kilometrów - ma dosyć samotnej walki. Wychodząc ze schroniska na Turbaczu spotykają nas dwa "dary niebios" - pierwszy to wspaniały widok na Tatry - naprawdę niech żałują sprinterzy, którzy byli tu wcześniej i nie mogli tego zobaczyć. Drugim darem jest podpowiedź pracownika schroniska dotycząca właściwego kierunku zielonego szlaku - być może byśmy się sami szybko zorientowali, ale tak od razu mieliśmy potencjalne problemy z głowy. Później na trasie rozmawialiśmy z ludźmi, którzy maszerowali zielonym szlakiem w złym kierunku nawet godzinę - kara za gapiostwo. Szlak zróżnicowany, większość w dół, czasem w górę. Z niechęcią przyjmujemy te fragmenty prowadzące pod górę. Stopniowo odzywają się pęcherze na stopach - potrafię zidentyfikować cztery bąbelki. Ich przekaz będzie stopniowo się wzmagał. Omijamy bokiem punkt widokowy (z naszego miejsca też są piękne widoki). Dzięki osobom, które wracają z PK8 bez większych problemów wchodzimy na punkt. Z dużą satysfakcją przebieram wszystkie ciuchy - mam satysfakcję, że noszenie tych kilogramów nie poszło na marne. Krótkie spodnie, koszulka z krótkim rękawkiem, suche skarpetki, świeża bielizna sprawiają, że czuje się jak nowy. Bąble na stopach robią okropne wrażenia, z powodu mokrych przez ostatnie godziny skarpetek stopy wyglądają okropnie - sine paznokcie, białe płaty odchodzącego naskórka w miejscach bąbli - fuj. Aż do mety nie zdecyduję się na zdjęcie butów. Ale mamy za sobą 50 km w czasie 12 godzin 50 minut - powoli widzę szanse na ukończenie rajdu w regulaminowym czasie. Byle nie złapać kontuzji.

PK9
Wychodząc z punktu PK8 dołącza do nas Kuba - będzie szedł z nami aż do PK12. Niestety ma parę extra kilometrów w nogach, ponieważ zaliczył zielony szlak z Turbacza prowadzący w drugim kierunku i odpowiada mu nasze wolniejsze tempo. Z nawigacyjnego punktu widzenia drogę na kolejny punkt wspominam najmilej. Uprzedzeni o gospodarzu, który nie życzy sobie wycieczek przez jego pola, obchodzimy w prawo i idąc wzdłuż lasu, strumyka, na azymut dochodzimy do Koniny. Po około 5 minutach azymutu przez łąkę miałem już czyste buty i kompletnie mokro w butach - no cóż, uczucie suchości odeszło w zapomnienie, z małymi wyjątkami tak już będzie do końca rajdu. Rozważając dalszy przebieg trasy decydujemy się na rozwiązanie "po najmniejszej linii oporu" - mamy zamiar wejść na najniższą górkę oddzielającą nas od Mszany Górnej i z góry wziąć właściwy namiar. Na górze identyfikujemy nasz cel i idąc po śladach dwóch osób, które trawersowały zbocze przed nami, docieramy do mostu w Mszanie. Wychodzimy idealnie - po dwudziestu metrach główną drogą asfaltową wchodzimy w ścieżkę, która co prawda nie jest zaznaczona na mapie, ale musi prowadzić we właściwym kierunku. Idziemy jak po sznurku. Kiedy będąc prawie na miejscu zastanawiamy się, gdzie dokładnie jest punkt kontrolny, na ścieżce wyłania się Kierownik Maratonu, który odwozi do bazy dziewczynę z głową owiniętą zakrwawionym bandażem - to ten pierwszy wypadek urazu wywołanego spadającym kamieniem na terenie Beskidu Wyspowego - problem lokalizacji PK mamy z głowy. Na punkcie wody jest w bród - zaczynam zmieniać swoje nastawienie do ilości zapasów wody, niemniej jednak nie mam odwagi zabrać ze sobą mniej niż dwa litry (przecież nie mogę dopuścić by zmniejszona waga plecaka wprawiła mnie w euforię).

PK10
Idziemy w górę wzdłuż strumienia, przecinamy zielony szlak, dalej w dół do Półrzeczek. Po drodze dołącza do nas Marcin (osoba "kierato-prawdopodobna" z peronu w Gdyni). Jego kolega zrezygnował z powodu kontuzji i Marcin decyduje się dołączyć do nas - w grupie raźniej. W wątpliwych momentach patrzymy, czy tu już "byli nasi" - odcisków butów około setki ludzi (tak, tak - to nie pomyłka, przesunęliśmy się w rankingu na około 100 pozycję), którzy byli tu przed nami nie sposób nie zauważyć. Na punkcie sporo ludzi, słyszę dyskusje na temat czy rezygnować już teraz, czy też może zaliczyć kolejny punkt. My idziemy dalej. Na tym punkcie wody jest również "skolko ugodno", decyduję się do zmniejszenia zapasów do poziomu 1,5 litra.

PK11
Masakra. Idziemy ścieżką w kierunku południowo wschodnim, ścieżka bardzo szybko zanika. Pchamy się do góry (moooooocno do góry) na azymut, kompletna dzicz, takiej ilości odchodów zwierzęcych na tak dużej przestrzeni jeszcze w życiu nie widziałem. Dochodzimy do wypłaszczenia, idziemy "granią" - topografia pokrywa się z mapą. Dochodzimy do ścieżki rowerowej, która nie jest oznaczona na mapie. Po zawziętych dyskusjach i małym rozpoznaniu lewo/prawo decydujemy się iść nadal w górę - gdzieś tam powinien być żółty szlak. W końcu znajdujemy szlak, po drodze dołącza do nas kolejna osoba - "półnagi" (tors okrywał jedynie plecak). Dochodzimy do skrzyżowania ze szlakiem zielonym , wchodzimy na teren bazy. W obsłudze punktu jest syn Głównego Sędziego - nie sposób nie zauważyć podobieństwa. Mamy parę minut miłej konwersacji, poruszamy również temat dalszej drogi i sposobu wejścia na żółty szlak, którym chcemy iść w kierunku Mogielicy. "Półnagi" się podrywa i pędzi do przodu zasugerowanym skrótem, my spokojnie wracamy po śladach do szlaku żółtego.

PK12
Nawigacyjnie łatwizna, od strony podejść mordęga. Dochodzimy do polany pod Mogielicą, jest tam również "półnagi" - widać, że szybkie pokonanie dystansu od PK11 do tego miejsca wyczerpało jego siły i musi dłużej odpocząć. My również nabieramy sił przed podejściem na Mogielicę. Dyskutujemy jak iść dalej: obchodzić szczyt, czy też może wdrapać się na niego. Ostatecznie zdobyliśmy szczyt, dzięki odpoczynkowi nie było tak źle. Bąbelki jakoś przyschły, trochę mniej się dają we znaki. Mam wrażenie, że większość z nich już rozgniotłem. Schodzenie z Mogielicy na początku dosyć uciążliwe (kolana!), stopniowo zamienia się w przyjemny spacer do punktu 12. Tam czeka na nas "obiecany" w czasie omówienia żurek. Jestem zaskoczony uprzejmością obsługi, która każdemu podaje wodę/herbatę/żurek na miejsce. Nie tracę czasu na machanie łyżką - wypijam żurek, pochłaniam kiełbasę. Pycha. Dyskutujemy warianty dalszej drogi - wybieramy wariant przez Łopień Środkowy. Kuba decyduje się zakończenie rajdu - żegnamy się, zobaczymy się dopiero na ceremonii zakończenia.
Uważam, że ciepły posiłek, świadomość istnienia przystanku autobusowego tuż obok, wzniesienie Łopienia, które należało pokonać powodowało, iż na tym punkcie trudno było się zdecydować na dalszą drogę.

PK13
Teoretycznie mamy ścieżkę prowadzącą prosto na północ - ale ścieżka szybko ginie. Idziemy na azymut, momentami jest tak gęsto i stromo, że decyduję się na pokonywanie trasy na czworakach - cztery punkty podparcia to duża ulga dla moich stóp i kolan. Mijamy dużą drogę, której nie ma na mapie, ciągniemy dalej w górę na azymut. Trochę klucząc wchodzimy w końcu na sam szczyt. Tu objawia się przebłysk geniuszu Wojtka - "przecież punkt 13 jest przy żółtym rowerowym szlaku". Sprawdzamy w Informatorze Technicznym - rzeczywiście tak jest napisane. Teraz bez wahania idziemy żółtym szlakiem, który na nasze szczęście akurat przebiega przez sam szczyt. Na początku jest fajnie, ale potem nazwanie tego szlaku "rowerowym" to czysta abstrakcja. Ostrożnie schodzimy po tej stromiźnie, na rowerze nie odważyłbym się tam zjechać. Jest w końcu punkt - znowu wody jest do oporu. Krótki postój i idziemy dalej. Widać zbliżający się deszcz, wyciągamy kurtki przeciwdeszczowe i opatulamy plecaki.

PK14
Zaczyna coraz mocniej padać, w końcu chowamy się przed deszczem w napotkanej wiacie samochodowej. Czekamy jakieś 15 minut aż minie największa nawałnica. Mijamy rzekę, dochodzimy do torów. Miejscowi życzliwie nakierowują nas na ścieżkę, wejście wygląda jak dziura o rozmiarach metr na półmetra w szpalerze roślinności. Idziemy przez chwilę w tym tunelu, stopniowo się robi coraz szerzej i widniej. Znowu zaczyna padać, walą pioruny. Mam coraz więcej problemów z stopami, wlokę się na końcu. Szukając kapliczki rozdzielamy się, nieoceniony jest znowu informator - "przy czerwonym szlaku". Deszcz przestaje padać, w końcu jest kapliczka.

PK15
Wybieramy wariant "utrzymania wysokości" - mamy już dosyć podejść i zejść. Drogą gruntową i z ułożonych płyt betonowych idziemy na granicy lasu do Piekiełka. Parokrotnie plamiaste salamandry po prostu przechodzą przez jezdnię - jesteśmy zaskoczeni ilością zwierząt w okolicy. Dochodzimy do niebieskiego szlaku, idziemy nim w kierunku Pasierbca. Po drodze mamy "ciekawy" epizod. Ojciec pomaga córce wyprowadzić samochód z gruntowej poprzecznej drogi na większą asfaltową. Niestety zawracając na głównej wpada całym tyłem samochodu do rowu, oba tylne koła wiszą w powietrzu. Okazuje się, że tatuś ma parę procentów za sobą, co definitywnie wpłynęło na jego możliwości manewrowe - na szczęście prowadzić dalej ma jego córka (nie zażywała procentów). Próbujemy pomóc, niestety w bagażniku jest "pół świniaka" i nie mamy szans na wydobycie auta z rowu. Nie czekamy na rozładowanie samochodu - idziemy dalej. Prawdę mówiąc, stan kierowcy zabija w nas chęć niesienia pomocy. Na tym fragmencie odłącza się od nas Marcin - idzie trochę wolniej. W Pasierbcu chwila rozterki - na mapie jest mała ścieżka, w rzeczywistości mamy piękną asfaltową drogę. Weryfikujemy topografię z mapą - to musi być ta ścieżka. Niestety coraz bardziej odzywają się stopy, krok zamienia się w marsz pingwina - kołysząc się z boku na bok jest mi jakoś łatwiej przesuwać się do przodu. Mogę zapomnieć o jakiś dynamicznym kroku - po prostu przekładam do przodu nogi, raczej podstawiając je pod ciało. Wlokę się z tyłu, robi się ciemno. Bez problemu znajdujemy szkołę, podbijamy karty.

DO METY
To już droga przez mękę. Z jednej strony cieszymy się, bo wiemy, że jeżeli tylko nie złapiemy kontuzji to zdążymy w limicie czasu, z drugiej strony świadomość następnych siedmiu kilometrów po asfalcie, czasami wzdłuż głównej drogi, psuje morale. Zejście do Łososiny Górnej sprawia, że odzywają się moje kolana. Koledzy miłościwie czekają na mnie co jakiś czas. Próbuję czasami "zelektryzować" swój krok, jednak szybko daję za wygraną i wracam do mojego kroku pingwina. Dochodzimy do Limanowej, szukamy wejścia na ścieżkę wzdłuż rzeki. Krawężniki poprzecznych dróg są niebywale wysokie (nigdy w życiu nie widziałem wyższych) i wymagają specjalnej mobilizacji przy ich pokonywaniu. Wojtek pobłądził trochę i konieczność pokonania ekstra 150 metrów w jedną i drugą stronę wyrywa z moich ust niecenzuralny ryk wściekłości. Znajdujemy ścieżkę, życzliwy tubylec wyjaśnia nam, jak najprościej dojść do hotelu. Pociesza mnie, że to "tylko jeszcze kilometr"!!!!. Wyprzedzają nas inni uczestnicy, niestety nie udaje mi się nic więcej z siebie wykrzesać. W hotelu wesele - trochę głupio wyglądamy w naszych ubłoconych, przepoconych strojach. Podbijamy karty - 28 godzin 22 minuty. Rezygnuję z jedzenia, idę do pokoju, prysznic i pozycja horyzontalna - po dwóch minutach mnie nie ma.

Zakończenie
Następnego dnia rano przywitała nas piękna słoneczna pogoda i widok na Limanową. Ceremonia zakończenia, puchary, dyplomy, medale, podziękowania. Regionalny dar w naturze dla Głównego Sędziego - zasłużone oklaski i uznanie. Fajnie, że każdy z uczestników mógł poczuć się doceniony, niezależnie czy zakończył po 50 km czy po 100 km.
Podziękowania dla sponsorów - oceniając po natężeniu oklasków największym uznaniem cieszyła się woda i żurek (jak dla mnie zasłużenie).

Nie rozumiem jak osoby z pierwszych dziesiątek tak swobodnie chodzą, czasami wręcz wbiegają na sceną - ja kuśtykam i usilnie staram się nie zwalić ze schodów wejściowych. Wymieniam parę słów ze zwycięzcą - załamuje mnie, między innymi mówi "pod górę nie biegnę". Potem w domu sprawdziłem jego osiągnięcia w startach typu AR - to inna klasa, poza zasięgiem.

Ogólne wrażenia:
Fantastyczna organizacja - wszystko było zapięte na ostatni guzik. Uważam, że za cenę 100 zł otrzymaliśmy bardzo dużo świadczeń, ilość dostępnej wody na trasie była zdumiewająca i zapewniała komfort psychiczny marszu.
Jeżeli o mnie chodzi to z pewnością wystartuję w następnej edycji. Wtedy z pewnością wezmę z sobą kijki - na podejściach zazdrościłem tym, którzy mogli chociaż na chwilę odciążyć swoje nogi.
Do zobaczenia za rok.