Mój Kierat

Do Limanowej zawitałem tym razem od zachodu, bowiem 2 tygodnie temu przeniosłem się z Ziemi Lubelskiej, gdzie mieszkałem (Chełm) i studiowałem (Lublin), do Bielska-Białej. Podróż trwała nieco ponad 3 godziny i wiodła przez niższe i wyższe pasma górskie. Przejeżdżałem przez Beskid Mały, Makowski, ocierając się o Gorce i na końcu zawitałem w nieznany mi Beskid Wyspowy. Bezpośrednio przed imprezą przez ponad 2 dni w Bielsku padało, więc raczej nie miałem złudzeń, jaka będzie pogoda w Limanowej. Dotarłem do celu o godz. 14, po drodze do hotelu spotkałem resztę ekipy Inochodźca i udaliśmy się na obiad do restauracji na rynku. Tam najadłem się do syta, z lekką ekscytacją myśląc już o tym, co mnie czeka za 3 godziny. W hotelu rejestracja przebiegła zwinnie i sprawnie. Byłem zaskoczony, że mapę dostałem w momencie rejestracji, a nie na starcie. Dzięki temu mogłem lepiej i dokładniej zapoznać się z trasą, choć wiadomo, że na mapie to wszystko wygląda "cacy", a w terenie gorzej - tym bardziej przy takiej pogodzie. Ostatnia godzina przed startem przebiegała nieco nerwowo. Szybkie pakowanie sprzętu i prowiantu. Jeszcze w ostatniej chwili redukowałem zapas jedzenia do niezbędnego minimum. Jeszcze tylko odprawa, uroczyste otwarcie i wreszcie start.

Zgromadziliśmy się na placu przed hotelem i po chwili usłyszeliśmy strzał oznajmiający rozpoczęcie zmagań. Na początku wszyscy udaliśmy się spokojnie chodem pod górę w kierunku wschodnim [zachodnim - przyp. A. Sochoń]. Nikt w zasadzie nie biegł, nie było sensu, to dopiero początek gór. Pożegnałem się ze swojakami z Inochodźca i szybko przemieściłem się do przodu. Trzymałem się czołówki, ale nie wyrywałem się. Tak chyba było najlepiej. Gdy osiągnęliśmy wzniesienie, wszyscy z przodu zaczęli truchtać i tak dostaliśmy się do 1 punktu. Trochę przeszkadzał mi wtedy zimny wiatr, na szczęście później trasa wiodła lasami. Im wyżej oraz im bliżej punktu 1, na polnej drodze, którą podążaliśmy robiło się coraz więcej wody. Był to przedsmak tego, co nas czekało. Nie miałem złudzeń, że jakaś część mojej odzieży pozostanie sucha. Trzeba było "olać deszcz" - to chyba jedyna metoda na taką pogodę, z którą walka nie miała sensu.

Ze znalezieniem ambony na skraju lasu pod Łopieniem nie mieliśmy problemów. Za to do punktu 2 na Przełęczy Rydza dotarliśmy nieco dalszą drogą, tak bardziej od góry, bowiem albo nie zauważyliśmy wcześniejszej drogi w prawo albo mapa była niedokładna. Na tym odcinku uformowała się pięcioosobowa czołówka. Jako pierwszy podążał Mirek Szczurek, mi biegło się bardzo dobrze, podobał mi się żółty szlak, w zasadzie w tej części trasy niewiele patrzyłem na mapę, tylko od czasu do czasu kontrolując naszą marszrutę.

Za punktem 2 zaczynały się schody, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Podejście na królową Beskidu Wyspowego - Mogielicę. To było chyba najambitniejsze podejście. Ton nadawał Mirek Szczurek, za nim podążał Sławek Dajema, ja przykleiłem się jako trzeci. Nieco z tyłu zostali Hubert Puka i Maciek Mierzwa. Na szczycie minutka przerwy, stempel na karcie i ostry zbieg po polanach na zachód do przełęczy, a potem znów do góry do punktu 4 na polanę przy Jasieniu. Nasza trójka przybyła 15 sekund przed przyjazdem ratowników GOPR.

Odcinek między punktami 4 a 5 był zdecydowanie najbardziej mylny. Tam nastąpił kluczowy moment, jak się potem okazało, decydujący o kolejności na mecie. Biegłem jako trzeci. W pewnym momencie na rozdrożu dróg w ostatniej chwili zauważyłem, że zielony szlak odbija w lewą stronę. Natomiast Mirek i Sławek pobiegli prosto. Krzyknąłem do nich, że szlak chyba skręca, po czym zacząłem szukać potwierdzenia szlaku. Nie wiem, czy zawrócili, czy może chcieli na przełaj dobiec do szlaku. Potwierdzenie było kilkadziesiąt metrów dalej od rozwidlenia. Tak więc dalej biegłem już sam, jednak byłem pewien, że chłopaki zaraz mnie dogonią. Kilkaset metrów dalej znów czyhał haczyk w postaci mylnie oznakowanego początku szlaku czarnego. Trochę się tam wahałem, w którym kierunku się udać. Po chwili z kompasem w ręku pobiegłem dróżką przez łąkę początkowo skręcając w lewo o 135 stopni. Na szczęście czarny szlak pojawił się kilkaset metrów dalej na końcu polany. Dalej czym prędzej postanowiłem zbiegać szlakiem w dół, aby szybciej do szosy. Po drodze pełno było bocznych odgałęzień, szlak był słabo oznakowany. Zaczynało się ściemniać, ale na szczęście zdążyłem zbiec do cywilizacji przed nocą. Teraz sobie myślę, że nieco nadłożyłem (można było pobiec dróżkami grzbietem do Mszany Górnej) ale i tak był to wariant bezpieczny i dosyć szybki. Noc na szczęście zastała mnie dopiero na szosie w Lubomierzu. Do punktu 5 dotarłem o 21:15. Tam chwilę postałem, wypiłem 2 kubki wody, zmieniłem mapę na kolejną stronę. To był chrzest mojego nowego mapnika. Muszę przyznać, że spisał się doskonale. Mapa była suchutka, a ja przez cały czas miałem wolne ręce.

Opuszczając 5 punkt kombinowałem, jak tu dostać się do punktu 6 na Potaczkową. Musiałem znaleźć najbliższy most na Mszance. Na szczęście nie musiałem długo szukać, jedną z pierwszych dróg w lewo pokonałem rzekę i potem asfaltem wspinałem się znów do góry. Trzeba było namierzać się na przełęcz między Witowem a 2 bezimiennym wzniesieniem. Dobrze, że ta część trasy nie była zalesiona. Biegłem cały czas po polnych drogach, a gdy te się skończyły, po jakichś łąkach. Nie było łatwo, wszędzie spływała woda, a trawa miejscami była po pas. Byłem cały mokry. O drodze już dawno zapomniałem. Zniosło mnie bardziej na południe w kierunku bezimiennego wzniesienia. Dopiero stamtąd kierowałem się w dół do przełęczy i doliny gdzie udało mi się znaleźć polną drogę, a właściwie "wodną" prowadzącą do Niedźwiedzia. Tam trochę zwolniłem, musiałem się dobrze namierzyć na Potaczkową. Chyba najlepszy wariant prowadził zielonym szlakiem. Zanim opuściłem tą miejscowość, przekroczyłem rwący potok Koninkę i przez kilkaset metrów szedłem drogą tuż obok niej, chwilami niemal obok brzegu. Moc żywiołu i szum wartkiej wody przyprawiał mnie o dreszcze, więc szybko opuściłem tą drogę i tą dolinę.

Podejście na Potaczkową było bardzo zarośnięte i dosyć strome. Szlak prowadził wzdłuż wąwozu, którym spływał bystry potok. Szlak miejscami też sam przypominał potok. Woda spływała po kamienistej drodze i sięgała do kostek. Tam spokojnie podchodziłem i jadłem kanapkę, co chwilę popijając, bo tak na sucho to by się nie dało zjeść. A przecież coś oprócz słodyczy też trzeba było przegryźć. Szczyt osiągnąłem o 22:40. Był to dla mnie najpiękniejszy punkt. Krzyż wysoko górował nad światłami Niedźwiedzia, Mszany Dolnej i nieco dalej położonej Rabki niczym figura Jezusa nad Rio de Janeiro. W końcu zobaczyłem jakieś widoki. Na zachód tlił się czerwony punkcik masztu na tak sentymentalnym dla mnie Luboniu Wielkim. To mój pierwszy "tysięcznik".

Do półmetka było z górki na pazurki grzbietem na północ. Dopiero w pobliżu punktu 7 - gospodarstwa p. Sochackich, trzeba było wytężyć uwagę, by skręcić w lewo w odpowiednią drogę. Ja zrobiłem to nieco wcześniej i trochę męczyłem się brnąc przez łąki w dół na skuśki. Pomyślałem: "jak ja nie lubię takich punktów jak ten". Niby to takie proste - dotrzeć do gospodarstwa. Ale pytanie, do którego? W pobliżu było kilka domostw, środek nocy, wszędzie świeciło się światło, ale nie było żadnego oznakowania, a mapa była zbyt ogólna. Na szczegółowej też nie mogłem się odnaleźć. Okazało się, że z 7 minut kręciłem się w pobliżu właściwego gospodarstwa, ale nie byłem pewien, czy to ono. O 23:26 byłem na półmetku, lecz niestety, pomimo gościnności, nie mogłem zostać tam dłużej. Herbatka i bułka były przepyszne! Przede mną były dwa najtrudniejsze do odnalezienia punkty i głucha, ciemna noc. Niestety nie obyło się bez błędów. Nie zauważyłem na mapie mostku na Mszance i nadłożyłem przez to 2 km, przekraczając rzekę przez główny most w Mszanie Dolnej. Potem, nie wiem jak to się stało, ale nie wypatrzyłem w terenie skrętu szlaku zielonego i mostu na Łostówce. Zagalopowałem się dalej drogą asfaltową w kierunku Łostówki. Nie chciało mi się już wracać i musiałem szukać jakiegoś mostku na potoku. Takowy znalazłem dopiero 3 km dalej. Stamtąd już z kompasem udałem się drogą na wschód, aby do góry. Miejscami niemal po omacku, przez krzaczory, bo kończyła się droga. W tym miejscu bardzo pomogła mi pomocnicza mapka, na której było zaznaczonych więcej dróg. Miałem trudności z namierzeniem szczytu, jednak w końcu się udało. Byłem szczęśliwy. Zastanawiałem się w tym momencie, ile osób jest przede mną. Byłem pewien, że konkurencja nie śpi i już dawno wykorzystała moje potknięcia.

Dalej z Ogorzałej na Ćwilin też nie było łatwo; żal było zbiegać w dół. W świadomości przecież krążyły myśli o czyhającym za moment podejściu na jeszcze wyższy Ćwilin. Z Ogorzałej chciałem namierzyć się na szlak zielony, potem szlakiem kilkaset metrów na zachód [wschód? - przyp. A. Sochoń], by odbić na północ w dół drogą widoczną na mapie. Tam mogłem liczyć na mostek. Tylko mostki były jedyną szansą na pokonanie wartkich i szalonych potoków. Niestety przy schodzeniu z Ogorzałej za bardzo zniosło mnie na północ, więc zmieniłem plan i postanowiłem na skróty, na krechę schodzić w dół na północ do potoku. W pewnym momencie widziałem świecące się w ciemności oczy jakiegoś dzikiego zwierza. Później na jednej z polan mógłbym przysiąc, że widziałem światła czołówki. Myślałem, że ktoś mnie dogonił. Rzekę przekroczyłem w miejscowości Łostówka. Stamtąd rozpocząłem podejście na Ćwilin. Chciałem najpierw dostać się do grzbietu i żółtego szlaku, a dopiero potem już szlakiem na polanę. Gdy byłem już na Ćwilinie ogarnęły mnie wszechobecna wilgoć, zimno i gęsta mgła. Nie bez problemów znalazłem szałas przy źródle. Była dokładnie trzecia. Ze źródła nabrałem trochę wody. Wszystko, co miałem wypiłem wcześniej. Potem zbieg do Jurkowa. Niby z górki i już coraz łatwiej, bowiem powoli się rozjaśniało. Jednak starałem się powoli i ostrożnie stawiać kroki, jedna chwila nieuwagi mogła oznaczać kontuzję i koniec przygody z napieraniem.

Do Jurkowa dotarłem przed czwartą. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że nadal jestem pierwszy. Okazało się, że na półmetku miałem 30 min przewagi, jednak biorąc pod uwagę moje zawirowania na dwóch ostatnich punktach byłem pewien, że stopniała ona do minimum. Opuszczając Jurków miałem doskonały nastrój i "power'a w nogach", rozpoczynający się dzień pozytywnie na mnie wpływał. W ogóle nie myślałem o czekających mnie kilometrach. Po prostu uzupełniłem płyny i dalej w drogę! Asfaltem przez Porzeczkową [Półrzeczki - przyp. A. Sochoń], po drodze ścinając jedną z serpentyn zdobywałem kolejne metry n.p.m. po ok. godzinie osiągając przełęcz, na której byłem jakieś 9 godzin wcześniej. Zanim dotarłem do budki na punkcie 11, zdążyłem się nieco pogubić przy ostrym zbiegu w dół do doliny. Tam niepotrzebnie nadłożyłem z 1 km i po raz pierwszy odczuwałem lekkie skurcze w nogach. To szczególnie przy zbiegach, których było mnóstwo. Musiałem uważać na nogi, aby sytuacja się nie pogorszyła, ale na szczęście był to jedyny taki moment na całym dystansie. Potem pod górę drogą leśną, znów zdobywając wysokość. Chciałem dotrzeć do zielonego szlaku i nim podążać do punktu 12. Jednak już na górze, gdy teren się wypłaszczał zauważyłem, że coś tu nie gra, znów kierunki się nie zgadzają i nachylenie terenu też nie. Są takie momenty, gdy trzeba zawierzyć kompasowi i to był właśnie ten moment. Po kilkuset metrach nastąpił zwrot o 180° w kierunku północnym. Tak znalazłem szlak zielony, a potem już łatwo, truchtem dotarłem do przełęczy i punktu 12. Tam czekało na mnie dwóch sympatycznych goprowców. Po chwili odpoczynku i pogawędki ruszyłem dalej. Czułem, że jest to dla mnie już ostatni odcinek. Chociaż do mety jeszcze 20 km, wiedziałem, że będzie dobrze. Jeszcze tylko dwie większe górki i będę w domu.

Przede mną urastał długi grzbiet Cichonia, a po lewej, na północ widziałem znajome okolice Łopienia. Wszystko budziło się do życia, pogoda się poprawiała, a ja mogłem w końcu zdjąć wilgotny ortalion. Na deser częściowo przeszedłem a częściowo przebiegłem owy Cichoń. Następnie przebyłem coś, czego nie lubię (szczególnie po kilkudziesięciu kilometrach), czyli kilka kilometrów asfaltu, aż do ostatniego wzniesienia, górki Golców z przepięknie położonym starym cmentarzem, przy którym na drzewie znajdował się punkt. Bardzo podobało mi się to miejsce. Mógłbym tam zostać na dłużej, ale czas gonił. W każdej chwili mogła pojawić się za plecami grupa pościgowa. Do samej mety nie wiedziałem, jaką mam przewagę nad drugą osobą. Równie dobrze mogła to być godzina albo i 5 minut. Tego się obawiałem. Myślałem, co by było gdybym za sobą zobaczył taką grupę. Na pewno byłoby ciężko. Dlatego nie dopuszczając takiej możliwości goniłem dalej do punktu 14, gdzie czekał na mnie biały samochodzik, a w nim sędzia główny Andrzej Sochoń. Byłem tam chwilę po 8 rano. Do bazy został mi już sam zbieg, tam już wiedziałem, że nic przykrego wydarzyć się nie może. O mecie zacząłem myśleć dopiero wtedy. Wcześniej nie myślałem o tak odległych rzeczach, jak meta i dystans 100 km. Starałem się skupić na najbliższym punkcie, przełęczy, czymkolwiek, co mnie otaczało w danej chwili, na mapie. Dzieliłem dystans na małe odcinki, odcineczki, czasem wyzwaniem było np. dobiegnięcie do najbliższego zakrętu.

I tak oto dobiegłem na metę, gdzie już czekało na mnie kilka osób. Zameldowałem się o 8:26. Były oklaski, uściski i zdjęcia. Byłem szczęśliwy i choć zmęczony, to jednak bywały imprezy, po ukończeniu, których czułem się gorzej. Nie wiem, z czego to wynikało. Może z większego doświadczenia, lepszego rozłożenia sił, a może z lepszego ekwipunku i częstego korzystania z Camelbag'u? Później wdrapałem się na drugie piętro, udałem się do pokoju. Szybki prysznic ostatnimi siłami i położyłem się spać. Drzemka trwała do 13. Tyle wystarczyło, trzeba było rozruszać żołądek pyszną przekąską na dole, oraz mięśnie chodząc po limanowskim rynku. Dobrze, że schody do pokoi były zabezpieczone poręczami! Schodzenie było koszmarne, a zamiast ud czułem, że mam dwa bochenki chleba. Cała sobota minęła na regeneracji sił. W niedzielę, czułem się już o wiele lepiej i mogłem chodzić prawie normalnie. Dekoracja była dla mnie czymś nowym. Nigdy bowiem nie wygrałem tak prestiżowej i ekstremalnej imprezy.

Po zakończeniu miałem autobus do Bielska-Białej, więc szybko się spakowałem i udałem na PKS. Przez cały odcinek od Limanowej do Rabki w autobusie nie rozstawałem się z mapą Beskidu Wyspowego, konfrontując okoliczne szczyty z mapą. Pogoda wreszcie poprawiła się na tyle, że widziałem jak na dłoni stoki Łopienia, na którym umiejscowiony był punkt 1. Wreszcie w całej okazałości pokazał się Ćwilin, a obok Śnieżnica. Teraz już, choć trochę bardziej znam te tereny. Szkoda tylko, że podczas maratonu nie miałem okazji nasycić się widokami. Mam nadzieję, że za rok będzie ku temu okazja!

Wielkie dzięki organizatorom za trud włożony w przygotowanie tak udanej imprezy. A wysokość wpisowego (0 zł) i wysoka jakość świadczeń w bazie to chyba ewenement na skalę europejską w tego typu imprezach. Wielkie brawa! Dzięki wszystkim uczestnikom za przełamywanie barier i towarzystwo na trasie, szczególnie tym, z którymi się przemieszczałem na początku maratonu. Gdybym był sam, to pewnie bym się "podpalił" i później nie byłoby tak, jak było. Dzięki Wam za to, że dotarliście aż tu, do końca tej szczegółowej, może przydługiej relacji. Do zobaczenia na kolejnych imprezach!


Tomek Koguciuk