Ireneusz Kociołek

Żółte papiery - Kierat 2011

Czwartek, godzina 21.00 - "to ja jutro mam jechać rano na rajd?!"

Piątek, godzina 07.00 - Pakowanie; Pociąg; Zakupy, Auto, Autostrada... "Ej, czy na tym termometrze asfalt ma 45 stopni?! Ale przecież zapowiadali deszcz!" Powietrze rozedrgane, około 30 stopni. Deszczu nie widać. Od Krakowa do Bochni jeden wielki korek. Od Bochni do Limanowej korka brak, ale górska droga i tak wymusza wolną jazdę. Czuję się usmażony.

Limanowa wita mnie (w końcu!) zapowiadanym deszczem. A raczej oberwaniem chmury. Miasto to jeden wielki sznurek samochodów ociekających wodą. Odnoszę wrażenie, że dzięki rajdowcom ilość samochodów na km. kwadratowy wzrosła dwukrotnie. Policja kieruje ruchem, mimo to jest jeden wielki sajgon. Nie wiem, gdzie jest LDK, więc zaliczam w tym cyrku rundkę honorową. Przynajmniej zwiedziłem miasto.

O dziwno z parkowaniem problemów nie ma. Może dlatego, że zostawiam auto koło LDK, a nie szkoły. Rejestracja również bez problemów - organizatorzy trzymają poziom, pomimo olbrzymiej ilości zawodników. Do startu dwie godziny, deszcz zaczyna przechodzić (przynajmniej tu prognozy się sprawdzają). Wyjeżdżając postanowiłem, że nie biorę na trasę plecaka, wszystko pakuję po kieszeniach. Na szczęście na trasie mają być 3 pk z wodą. Na 20 minut przed startem przychodzę na rynek.

Tu poznaję miłego Czecha, który postanowił spróbować swoich sił w naszym kraju. "Przecież ja nie umiem mówić po angielsku!" Mimo to próbuję kontynuować rozmowę na temat wybranych wariantów. Zaczynają się gromadzić inni zawodnicy. Spotykam kilka znajomych twarzy, między innymi zestresowaną Sabinę i jak zawsze spokojnego Maćka. "Co oni jedzą, żeby startować tak raz za razem i do tego wygrywać?"

Sygnał do startu, ruszam. Okazuje się, że mam za dużo rzeczy w kieszeniach, za bardzo mi się rzucają przy bieganiu - pomysł z Dymna się nie sprawdza. Mimo ostrego podejścia mam dobre tempo, bieg rozgrzewa łydki. Widzę, jak przede mną Maciek skręca w lewo - rzut oka na mapę (za krótki) i ruszam za nim, podobnie jak kilku innych zawodników. biegniemy asfaltem przez wioskę, zostaję z tyłu, w końcu wpadam do lasu. Nie wiem, gdzie jestem, za sobą słyszę zawodnika. Niezależnie od tego co robię, biegnie za mną. W końcu zrównuje się ze mną i mówi, że nie widzi mapy (???), więc jest zdany na mnie. "On jest szalony, przecież ja nie wiem, gdzie jesteśmy". Ma na imię Adam i jest biegaczem górskim, to jego pierwszy bieg na orientację. Próbuję wyciągnąć nas na szlak, po drodze fundując nam piękny zjazd do parowu. W końcu wychodzimy na właściwą drogę, przy okazji wpadając na peleton. Przebijamy się przez niego aż do pk1. Postanawiamy z Adamem współpracować aż do mety, on ma trzymać tempo, ja nawigować. "Ciekawe, który z nas bardziej upadł na głowę, że się na to zgodził". Lecimy punkt za punktem, powoli posuwając się do przodu w stawce. Gubienia jak na razie niewiele, chociaż nie zawsze jest tak, jakbyśmy chcieli. W pewnym momencie w kieszeni pęka mi tubka z mleczkiem zagęszczonym. "Ble, cały się kleję!"

Długi odcinek lecimy z Tomkiem i Konradem z teamu Lecha. Mocni zawodnicy, podobnie jak mój nowo poznany partner. Efekt - mocne tempo, trzymane na zmianę przez trzech biegaczy. Mnie o dziwno obdarza się coraz większym zaufaniem jeśli idzie o nawigację i na pk4 wprowadzam niezłą gromadkę. W międzyczasie widzę biegnącego z pk Adama Olbrysia. "I ten wariat się tu pojawił?!" Świadomość, że jesteśmy tuż za nim mobilizuje. Po uzupełnieniu wody lecimy dalej, w całkiem sporej grupie. Lechici cały czas są gdzieś obok, a w zasięgu wzroku mam kilkunastu zawodników. Zbiorowa nawigacja powoduje małe problemy (10 rajdowców którzy zamiast na południe idą na północ to nieczęste zjawisko). Mimo to kilometry lecą szybko. Przy punkcie koło wiaduktu siada mi kolano. Gubimy peleton, zwalniamy do szybkiego marszu. Na szczęście na asfalcie tempo i tak jest niezłe. wpadamy na pk7 z barszczem. Garść informacji o tym, jak czołówka (Sabina na razie pierwsza!), ciepły barszcz i miłe towarzystwo. Po wyjściu z świetlicy robi się zimno. Idziemy asfaltem na południe. Nie mam dobrego pomysłu na ten odcinek, próbuję realizować to, co wydumałem w bazie. W efekcie wpadamy do lasu nie-wiadomo-gdzie-i-po-co i zaczynamy się błąkać. Morale spada. W końcu udaje nam się odnaleźć szlak, ale dalej mamy problem wpakować się na pk. Ostatecznie bierzemy go na słuch (modląc się, żeby ten szum, to była rzeka a nie szosa). Na pk czeka żurek i większość zawodników z poprzednich przelotów. Mogło być gorzej. Dalej mój as w rękawie - przelot asfaltem dookoła gór. Podłącza się pod nas Adam Olbryś, jednak tuż przed pk wybiera inny kierunek - na jego stratę. Kolejne pk przychodzą łatwo, docieramy do pk10, gdzie po raz ostatni jest woda. Po zbyt ciepłej nocy przychodzi jeszcze bardziej ciepły dzień. Zapowiadanego deszczu na razie ni widu ni słychu. Drobne komplikacje w przelocie na pk11 kosztują nas kilka miejsc i metrów do podejścia. Dopada mnie pierwszy kryzys. Pomaga chwila postoju i zmoczenie buffa. Na szczęście przelot zielonym szlakiem jest prosty. Znowu spotykamy Adama, krzyczy, że rozwalił telefon i zostaje za nami. Szybki przelot do pk12 i znowu wchodzimy do czwartej dziesiątki zawodników, jednak po zejściu do asfaltu dopada mnie przegrzanie. Kręci mi się w głowie, boję się, że zaraz upadnę. Ostatecznie zalegam w cieniu na chłodnym asfalcie. do mety ok. 10km i ponad 10h, mimo to boję się, czy ukończę. Słychać burzę, ale deszczu dalej nie ma, jest piekielnie gorąco. telefon do znajomej stawia mnie na nogi. Okrężnym, ale bezpiecznym wariantem wchodzimy na ostatni pk. Zostało dotrzeć do mety. Po drodze kupujemy w sklepie po Big Milku i podziwiamy pioruny na wzgórzu obok. Współczuję tym, którzy jeszcze są w tamtych rejonach. Nas burza dopada 2km przed metą. Początkowo grad, później już tylko oberwanie chmury. Biegniemy przez zalewane miasto (woda miejscami po kolana), wpadamy do bazy. Niewiele ponad 20 godzin, które okazały się najcięższymi godzinami w moich startach. Nigdy nie byłem tak wykończony. Na mecie świętują już zwycięzcy, udaje mi się złapać Maćka na krótką rozmowę - naprawdę niesamowity facet.

Szalony wyjazd. Brak plecaka na trasie. Nieprzygotowanie na temperatury. Dużo mówienia do samego siebie i łapania się za głowę. A mimo to start bardziej udany niż Dymno. Nie potrafię tego zrozumieć. Wiem tylko, że zasłużyłem na żółte papiery. Myślę, że w takim kolorze powinny być certyfikaty ukończenia.

Teraz pora na przerwę do połowy czerwca. Trzeba dogonić życie prywatne.